Przedświąteczny szał zakupów najczęściej mnie omija, ponieważ staram się mieć wszystkie prezenty w domu już w listopadzie. Nie mam problemów z opóźnioną dostawą, brakami w magazynach/na półkach ani zawyżonymi cenami tuż przed Wigilią. Jednak chodząc po sklepach w grudniowe dni na totalnym luzie, zawsze myślę o tych biednych sprzedawcach, którym generalnie nie zazdroszczę pracy, a najmniej właśnie pod koniec roku. Gdy do głosu dochodzą nerwy, roszczeniowość i ogólny stres, cały urok przedświątecznych przygotowań ucieka. I o ile klientowi wydaje się, że może wylać swoje żale na sprzedawcę, to niestety w drugą stronę to już nie działa, bo pracownik musi być miły i uprzejmy, a klient nasz Pan itp. I gdy jestem świadkiem takich napiętych sytuacji przypominam sobie moje czasy za ladą, za którymi trochę tęsknię, a trochę nie. Wspomnienia niektórych klientów i sytuacji nasunęły mi pomysł na ten oto esej z przymrużeniem oka.
A long time ago in the galaxy far, far away…
… a tak naprawdę kilka lat temu w galerii handlowej znajdującej się w jednym z miast wojewódzkich miałam przyjemność pracować jako sprzedawca gier planszowych. Jak każda praca, ta również miała swoje plusy i minusy, a do tych pierwszych oczywiście zaliczał się fakt, że gdzie się nie obróciłam, mój wzrok padał na jakąś grę. Przez 8 godzin dziennie na nie patrzyłam, o nich czytałam i rozmawiałam, przez co w pewnym momencie nastąpił kryzys. Gdy miałam się spotkać ze znajomymi na planszówkowe granie, nie chciało mi się czytać kolejnych instrukcji, bo zaliczyłam już pięć w pracy, ani tłumaczyć zasad, bo zrobiłam to kilkadziesiąt razy w ciągu dnia.
Po paru tygodniach spadku formy uzmysłowiłam sobie w drodze powrotnej z Pyrkonu, podczas którego nie zagrałam w ani jedną grę, że to przecież moje hobby i tego właśnie chciałam – gadać o planszówkach cały dzień. Na szczęście kryzys był chwilowy i po nim mogłam nadal cieszyć się nowymi tytułami i kolejnymi rozgrywkami, co przełożyło się na czerpanie większej przyjemności także z kontaktu z klientami. Nie jestem bardzo proludzka i pewnie każdy test, który bym wykonała, zakończyłby się neonowym napisem „Introwertyk do grobowej deski”, ale jeśli mogę nawijać o czymś co uwielbiam i na czym w jakimś stopniu się znam, to budzi się we mnie potwór, który robi sobie przerwę tylko na szybki wdech.
Trochę przydługi zarys mojej zawodowej sytuacji sprzed lat prowadzi to sedna tego eseju, czyli rozmów z klientami i grup, do których można by ich zaliczyć. Oczywiście wszelkie podobieństwa do Waszych zachowań są totalnie przypadkowe, aczkolwiek jeśli odnajdujecie się w tych bardziej irytujących, to może przemyślicie kilka rzeczy, zanim następnym razem zapytacie o coś sprzedawcę.
Podejrzliwy dusigrosz
„Ile?!” Klasyka. Pytanie za milion. Znane od czasów, gdy ktoś chciał sprzedać jedną maczugę za pięć kamyków. Ceny gier niestety są coraz wyższe. Jak wszystko, szczególnie w ostatnich miesiącach. Produkcja i transport gier są coraz droższe, a rosnące rachunki za energię w fabrykach, hurtowniach, magazynach i sklepach tylko pogarszają sprawę. Jednak to problem znany także przed wojną, pandemią czy ogromną inflacją.
Gracze mający za sobą lata grania doskonale zdają sobie sprawę z tego, że gry mają swoją wartość. Wymagania są coraz wyższe odnośnie jakości kart, planszy, obecności szczegółowych figurek i oszałamiających grafik. To wszystko kosztuje. Najgorzej, gdy przychodził klient, który grał w Chińczyka i Grzybobranie za 15 zł i mówił, że chciałby coś większego, widział jakieś figurki na niektórych pudełkach i mapę, po której się chodzi. „Tylko wie Pani, tak do 30 zł.” I nie przesadzam, taką kwotę usłyszałam jako limit. Gdy klientowi wytłumaczyłam, że gry, które wskazał (w tym Posiadłość szaleństwa i Talisman) oscylują w przedziale 200-400 zł, prawie zszedł na zawał. Wiadomo jednak, że była to osoba niemająca w ogóle pojęcia o realiach naszego hobby, nowoczesnych grach i ich zawartości. To można wybaczyć.
Natomiast gracze posiadający wiedzę o wspomnianych wyżej czynnikach mających wpływ na ceny gier, a mimo to wygłaszający monologi o tym, że jako sklep kupujemy je za grosze, a sprzedajemy za złoto, to już było ponad moją cierpliwość. Pytania o cenę u wydawcy, naliczoną marżę i porównywanie cen do tych oferowanych przez sklepy internetowe, które mają o wiele mniej pracowników i mniej stałych opłat, to chyba osobne hobby w planszówkowym świecie. Protekcjonalne spojrzenia, pogardliwe teksty i zarzuty, że kilkadziesiąt kart kosztuje np. 120 zł, podczas gdy trzy talie zwykłych kart w sumie kilkanaście złotych, to autentyczne wypowiedzi niektórych klientów. Nie, drodzy kupujący, sklepy z planszówkami nie zbijają fortuny na Waszych biednych portfelach, a tym bardziej sprzedawcy nie mają na to absolutnie żadnego wpływu. Więc zanim oskarżycie ich o knucie i wyciąganie od Was pieniędzy, pomyślcie, że oni są na pierwszej linii frontu, ale nie odpowiadają za ceny.
Wieczny imprezowicz
Byli tacy, którym się wydawało, że coś tam wiedzą, a w ich TOP3 znajdują się 5 sekund, Time’s Up i Ego, czasami ktoś się wyrwał z Dixitem lub Dobble. O ile trzech pierwszych nie trawię, to dwie kolejne lubię, więc wiadomo, że to kwestia gustu. Umówmy się jednak, że to raczej zabawa w gronie znajomych lub rodziny, tak żeby się nie zmęczyć i trochę pośmiać, a nie poważne granie. No i taki delikwent przychodzi i mówi, że chce coś takiego co już ma, ale bardziej zaawansowanego albo z innymi hasłami na kartach. I chociaż imprezówek z racji ich popularności miałam pod ręką sporo, to ileż można mieć gier polegających na skojarzeniach czy pytaniach i odpowiedziach? Sama natura pcha człowieka do przodu i każe mu się rozwijać, a niektórzy uparcie nie. „Poproszę piątą wariację na temat kalambur.” Dobrze, że tacy klienci przynajmniej byli mało wymagający, nieszkodliwi i prawie zawsze zadowoleni z nowego pudełka.
Ignorant z dobrymi intencjami
Wyobraźcie sobie, że są ludzie, którzy nadal dziwią się, że w grze nie chodzi się pionkami w jednym kierunku po uprzednim rzucie kostką. Że można inaczej, tak innowacyjnie np. użyć w grze żetonów albo iść w drugą stronę (wiwat Talisman!). Najczęściej osoby niemające żadnego pojęcia o grach przychodziły, żeby kupić dla kogoś prezent. Bo kolega mówił, że gra. Fajnie, ale w co? Z kim? Jaką tematykę lubi? Nic, zero, null. Czysta kartka i zgaduj człowieku, czy nie obrazisz fana Rosenberga wspomnianym Talismanem albo figurkowego fanatyka Agricolą. Ciężka sprawa dla sprzedawcy, aby dobrze doradzić w ciemno. Dlatego takie podstawowe informacje albo chociaż trzy tytuły, na podstawie których można wyłonić jakiś profil gracza, zawsze będą na wagę złota.
Uprzejmy i zorientowany
Tacy byli najlepsi. Ogarniali temat, byli na bieżąco, pytali o konkrety. Miałam dwóch ulubionych klientów. Jedna Pani, która po kilku rozmowach stwierdziła, że mamy podobny gust, przychodziła mniej więcej raz w miesiącu i brała grę, którą jej poleciłam bez żadnego zastanowienia. Potem zawsze rozmawiałyśmy o ciekawostkach i zbliżających się premierach, a następnie wychodziła. Jej pokłady zaufania do mojego osądu były godne podziwu i nie wiem czym na nie zasłużyłam, ale zawsze gdy wracała mówiła, że poprzednia planszówka była super i co tym razem dla niej mam. Jeśli zdarza Wam się być wdzięcznym za radę, a tym bardziej, gdy gra się spodobała, nie wstydźcie się powiedzieć tego następnym razem. Miło jest wiedzieć, że ciągłe czytanie instrukcji i dopasowywanie gier do wytycznych klienta zostało zakończone sukcesem.
Drugim klientem był nastolatek, który rzadko coś kupował, ale lubił sobie pooglądać duże pudła i zapytać co nowego w planszówkach. Kiedyś przez kilka dni przychodził i oglądał jakieś pudełko, którego niestety nie pamiętam, ale jego cena oscylowała pomiędzy 200-300 zł. Gdy po tygodniu przyszedł z uzbieranymi pieniędzmi, niestety musiałam mu powiedzieć, że tego ranka sprzedałam ostatni egzemplarz. Widziałam ten zawód na twarzy i zostawiłabym mu pod ladą to pudełko, gdybym wiedziała, że przyjdzie. Poszedł dalej, ale wrócił po kilkunastu minutach, bo tak się nastawił na trochę większą planszówkę, że chciałby jednak coś kupić. Pokazałam mu Scythe, które wziął za moją radą, chociaż nie był do końca przekonany. Po kilku dniach wrócił podziękować za podsunięcie mu tego tytułu. Więc powtórzę – nie wahajcie się powiedzieć sprzedawcy, że trafił w Wasz gust.
Rozrzutny dziedzic
Przychodzi zwykły, szary człowiek i pyta o wielkie pudło, bo mu się rzuciło w oczy. Nie wygląda na obeznanego w temacie. Przygotowana na głośne „Ile?!” mówię, że 399 zł. „Ok, to wezmę to i jeszcze jakieś podobne, bo nie wiem czy mi się spodoba, a tak to będę miał wybór”. Ależ proszę bardzo. Bez zająknięcia, bez narzekania, a widać i słychać, że nie jest graczem i odbije się od 50-stronnicowej instrukcji już na etapie przygotowania komponentów. Dla sprzedawcy super, nie zdarzyło mi się, aby ktoś przyszedł i robił jakieś wyrzuty, że on nie wiedział o co chodzi. Ale to jednak najrzadszy okaz wśród klientów.
Zatwardziały kolekcjoner
Pokemon, Magic the Gathering i Yu-Gi-Oh. Skąd ludzie mają na to pieniądze? „Poproszę boostera. Albo dwa. A niech da Pani całą paczkę, to na pewno będzie legendarny.” Fajne, szybkie zakupy, ale zapamiętanie nazw kolejnych serii i dodatków, to dla mnie, czyli osoby niegrającej w kolekcjonerskie karcianki, był dramat. A już wymienianie kolejnych kart, które udało się komuś trafić lub otwieranie boosterów przy mnie i ocenianie wartości nowych zdobyczy, kończyło się tylko uprzejmym kiwaniem głową. Drodzy kolekcjonerzy, podziwiam Waszą wiedzę, zasobność portfela i wytrwałość w szukaniu super-mega-ekstra mocnych i niepokonanych kart, ale niestety mało osób się na tym zna tak, jak Wy. Od nadmiaru informacji na pewno nie zmądrzejemy, a w okresie przedświątecznym zawsze są inni klienci, którzy też chcą być obsłużeni.
Niezorientowany narzekacz
„Co tam Pani ma w tych pudełkach? To książki są?” Oczywiście nie wszyscy muszą wszystko wiedzieć i na wszystkim się znać. Ale gdy trafił się Pan, który chciał, żebym mu otworzyła kilka pudełek, bo on chce wiedzieć, za co płaci, to ręce mi opadły. „Skąd mam wiedzieć, czy to jest dobre, co Pani mi daje? Ubrania mogę przymierzyć, to grę też chcę zobaczyć przed kupnem”. Niestety kolejny klient przekonany o tym, że właściciele sklepów/sprzedawcy to jakaś tajna, oszukująca wszystkich mafijna grupa. Niezbyt częste przypadki, ale jednak były. I rzucone na odchodnym: „A mogłem u Pani zostawić pieniądze, a tak to Pani nic nie będzie ode mnie miała” No trudno proszę Pana. Jak otworzę grę, a Pan jej nie kupi, to nie dość, że nie będę miała, to jeszcze szefowi będę musiała za nią zwrócić. Takich klientów jednak się nie spodziewam wśród graczy, bo świadomość wśród planszowych geeków na szczęście jest większa.
Wesołych Świąt i spokojnych zakupów
To oczywiście wybrane przykłady ludzi i sytuacji, z którymi się zetknęłam. Powspominałam sobie, ponarzekałam, ale po co to wszystko? Podczas kupowania kilku gier w listopadzie naszły mnie wspomnienia i pomyślałam o jeszcze trudniejszym zadaniu, jakie czeka na sprzedawców w obecnych, niepewnych czasach. Okres świątecznych zakupów przed nami, więc bądźmy wyrozumiali. Po obu stronach lady stoją tylko ludzie. Nie muszą się na wszystkim znać, nie są z natury złośliwi i często chcą tylko dobrze doradzić. I chociaż duża część klientów przeniosła się na zakupy internetowe, to jednak kontakt ze sprzedawcą, rozmowa i poszerzenie wiedzy są niezastąpione, szczególnie gdy obie strony dialogu dzielą tę samą pasję, którą są planszówki. Mam więc nadzieję, że uda Wam się kupić same najlepsze gry, a może i milszym okiem spojrzeć na człowieka po drugiej stronie lady.
Bardzo fajny artykuł!
Dziękuję bardzo :)