Uczciwie byłoby zacząć ten felieton od zastrzeżenia, zwanego precyzyjniej, acz niezbyt po polsku – disclaimerem. Drodzy potencjalni czytelnicy, poniższy tekst będzie miał bardzo niewiele wspólnego z planszówkami. Jego motywem przewodnim będzie hobby pokrewne, jakim jest RPG, ale nawet tutaj charakter poniższych akapitów będzie głównie wspominkowy, trochę autobiograficzny, może odrobinę ciekawostkowy, ale bardzo mało merytoryczny.
Innymi słowy – tekst będzie specyficzny, zostaliście ostrzeżeni.
Jeżeli zatem po przeczytaniu tej preambuły straciliście zupełnie ochotę do kontynuowania lektury, całkowicie rozumiem i szanuję. Natomiast mam jedną prośbę – jeśli sam temat RPG nie jest Wam zupełnie obojętny, zerknijcie na odchodnym pod ten link: https://wspieram.to/historiarpg. Odbywa się tam arcyciekawa zbiórka na książkę o historii RPG, której to zbiórce Games Fanatic patronuje – może i Was zainteresuje.
Ja natomiast, uprzednio należycie ograniczywszy sobie w ten sposób grono czytelników, mogę już teraz kontynuować bez zahamowań.
Do pomysłu napisania tego tekstu natchnął mnie nie sam fakt powstawania książki o historii RPG, ale osoba jej autora. Moje pierwsze skojarzenie z Tomkiem Kreczmarem to oczywiście „Magia i miecz”. Nie, nie planszówka – polska wersja słynnego Talismana, ale czasopismo.
Pierwszy numer „Magii i miecza”, jaki wpadł w moje ręce, to numer z maja 1995. Miał taką oto okładkę:
a wewnątrz artykuły o tak złowieszczych tytułach jak „Demony Tzeentcha”, „Maleficium” czy „W skórze demona”. Była też tłumaczenie przygody autorstwa samego Graeme Davisa, tekst Jacka Komudy o czarownicach czy też listy zaklęć do Kryształów czasu (spisana przez wspomnianego Tomka Kreczmara). Krótko mówiąc mydło i powidło, w którego sam środek wpadłem nie mając pojęcia, na co właściwie patrzę.
Tu muszę zatrzymać się na moment i wyrazić uznanie dla moich rodziców, którzy na widok tego paskudztwa nie założyli z góry, że to jakieś sekciarstwo, okultyzm i ezoteryka, ale zweryfikowali i najwyraźniej wyszło im, że na złe drogi mnie to nie sprowadzi (czy na pewno mieli rację?), za to może być całkiem sensowne i rozwojowe. Dla ustalenia uwagi – byłem w podstawówce.
Chyba poszło to całkiem nieźle, bo kilka lat później byli graczami na prowadzonej przeze mnie sesji.
Wracając do początków – nie do końca jestem w stanie odtworzyć proces myślowy, jaki doprowadził do tego pierwszego zakupu. Czy z jakiegoś innego źródła dowiedziałem się o istnieniu gier fabularnych? Ale niby skąd? Przecież to były jeszcze zamierzchłe czasy przedinternetowe, kiedy na informacje nie natrafiało się przypadkiem scrollując facebooka. Z całą pewnością nikt mi znajomy nie miał o erpegach pojęcia, pierwszą taką osobę spotkałem dopiero w liceum, dobrych kilka lat później.
Napotykam teraz w internecie na wspomnienia o jakimś kluczowym artykule w ówczesnej prasie o grach komputerowych (teraz już nie pamiętam: „Gambler”, „Top Secret”, „Secret Service”?), który ponoć całym rzeszom przyszłych graczy otworzył oczy na istnienie nowego hobby. To teoretycznie mogło być to, bo wszystkie z powyższych czytywałem. Ale nie przypominam sobie również takiego tekstu.
A może po prostu, jako stosunkowo początkujący, ale zagorzały fan fantastyki, kupiłem gazetę na chybił trafił… Jeśli tak było, to był to jeden z tych strzałów zmieniających życie.
W każdym razie kupiłem „Magię i miecz” nie mając pojęcia, czym tak naprawdę jest RPG.
Przez jakiś (niedługi) czas „Magia i miecz” były moim absolutnie jedynym źródłem wiedzy o grach fabularnych. Początkowo polowałem na nią jeżdżąc na rowerze od kiosku do kiosku po całym osiedlu, bo nigdy nie było oczywiste, gdzie znajdę ten jeden jedyny egzemplarz, który akurat trafił w te rejony. Potem dotarło do mnie, że sport to zdrowie, ale prenumerata jest jednak pewniejsza. Ale zanim to nastąpiło namówiłem rodziców, żeby kupili mi mój pierwszy system.
Pamiętam to zaskakująco dobrze biorąc pod uwagę to, ile czasu upłynęło. Pojechaliśmy do pewnej dobrze zaopatrzonej księgarni w centrum Lublina, w której zapytałem uprzejmie, czy mają jakieś gry fabularne, coś takiego jak Warhammer (już wtedy wiedziałem, że Warhammer to podstawa!). Okazało się, że „czegoś jak Warhammer” to nie mają, ale mają Warhammera. Z perspektywy czasu nie wydaje się to szczególnie dziwne, bo o ile dobrze się orientuję w roku 1995 dopiero miały wyjść pierwsze dla niego alternatywy (ale za to całe mnóstwo na raz: Cyberpunk, Zew Cthulhu, Władca Pierścieni i AD&D, wymieniając tylko te bardzo znane)
Mój Warhammer, edycja 1 zwana w pewnych kręgach pieszczotliwie pierdycją, wygląda dzisiaj tak:
Kojarzę jeszcze kupno zestawu kostek (k20, k12, 2k10, k8, k6, k4 – wszystkie jednolicie czerwone, w żaden sposób nie zdobione) w składnicy harcerskiej, bo tylko tam dało się te niestandardowe kości dostać. Skąd było wiadomo, że można je tam dostać? Nie mam bladego pojęcia.
Przez dłuższy czas moje erpegowanie nie wychodziło poza ściany mojego domu, za jedyną współgraczkę miałem zaś moją siostrę. W połączeniu z brakiem wiedzy o tym, jak RPG faktycznie powinno wyglądać (jak już pisałem jedynym źródłem wiedzy były MiMy i podręczniki, które w owych czasach nie grzeszyły nadmiarem porad „jak grać”) prowadziło to do całkiem kuriozalnych pomysłów. Dość powiedzieć, że przynajmniej kilka pierwszych przygód ta moja jedyna graczka grała prowadząc całą drużynę – no bo było napisane, że tak się gra, a przede wszystkim tak grało się w większości znanych nam komputerowych erpegów, które siłą rzeczy były naszym punktem odniesienia. Nie wiedzieliśmy, że one-on-one też się da.
Oczywiście pierwszą przygodą był słynny „Kontrakt Oldenhallera”.
Zaskakująco szybko (czyli raptem po rozegraniu kilku przygód) wspomniany Warhammer (a konkretnie jego mechanika, bo świat został ze mną na bardzo długo) przestał mi wystarczać i zacząłem go modyfikować, albo lepiej może powiedzieć – tworzyć własne mechaniki czy wręcz systemy, co oczywiście przy mojej ówczesnej znajomości RPG było zadaniem absolutnie karkołomnym i prowadziło do kolejnych zawodów. Mój słynny „uniwersalny system do grania wszystkiego” przez lata dorobił się dwucyfrowej liczby edycji, zmieniając się wraz z każdym gramem wiedzy pozyskanej przeze mnie i każdym kolejnym „prawdziwym” systemem, jaki poznawałem (pamiętam na przykład, że ogromny wpływ miała na niego Ars Magica). Chyba nigdy nie osiągnął postaci, która by mnie usatysfakcjonowała.
Oczywiście moja kolekcja systemów rosła, również w sposoby, których dziś bym nie pochwalał, ale nie będę się też ich fałszywie wypierał. Kiedy już natrafiłem na żywe, nie tylko gazetowe, dowody że inni prawdziwi ludzie też grają w RPG, pojawiła się możliwość pożyczania od nich podręczników… i ich kserowania. Faktem jest, że wymagało to pewnego know-how by wiedzieć, w którym ksero nie kręcą nosem na kserowanie całych kilkusetstronicowych tomiszczy. Choć nawet w tych „dobrych” zdarzały się kłopotliwe pytania, czy to na pewno nie jakieś satanistyczne broszury. Na pewno miałem skserowane w całości Dzikie Pola i Legendę Pięciu Kręgów.
Kiedy poszedłem do liceum pojawił się gamechanger w postaci „kółka informatycznego”. Kółko to polegało wyłącznie na tym, że przez godzinę w tygodniu mieliśmy dostęp do komputerów z internetem, a zatem nagle otworzył się przede mną cały nieskończony świat informacji. Z którym oczywiście absolutnie nie umiałem zrobić niczego sensownego (a i dostępne narzędzia w tym nie pomagały – google ledwie było wtedy na horyzoncie). Tym niemniej poświęcałem ten wspaniały czas, żeby ściągać na masę wszelkie znalezione pliki tekstowe na temat rpg (.txt dawało się ściągnąć w sensownie krótkim czasie przy transferze liczonym w setkach bitów), żeby nagrać je na dyskietki i spokojnie poczytać potem offline, w domu. To był oczywiście niesamowity szrot, jakieś podejrzane autorskie wypociny których połowy nie dało się zrozumieć, a druga połowa była bardzo wątpliwej jakości. Jakieś zarchiwizowane grupy dyskusyjne z wyrwanymi z kontekstu rozważaniami. Nic to – miałem wreszcie dostęp do informacji, więc je chłonąłem.
Również w liceum spotkałem wreszcie człowieka, który grał w RPG, a nie był moim wychowankiem. To otworzyło zupełnie nowy etap mojego fabularnego życia, a wspomniany człowiek do dziś jest moim przyjacielem.
Jak dowiedziałem się po wielu, wielu latach, on też zaczął od tego, że w zupełnie przypadkowy sposób kupił jakiś numer „Magii i miecza”. I mamy klamrę, a więc czas kończyć.
Jeśli dotrwaliście do tego miejsca, to poznaliście fragmencik mojej skromnej prywatnej historii erpegowej. Jeśli jednak interesuje was również ta historia w skali makro, to jeszcze raz zachęcam do zainteresowania się zbiórką pod adresem https://wspieram.to/historiarpg. Miałem okazję zapoznać się z jej obszernym fragmentem w wersji roboczej i powiadam wam – to jest konkret. Masa wiedzy, masa ciekawostek, wielka erudycja. Nie to, co to bajdurzenie powyżej…
Temat jak najbardziej planszówkowy, sam gdzieś w latach 90-tych kupiłem w nieistniejącej już księgarni 3 numery (3,4 i chyba 5) tego pisma tylko wyłącznie z powodu drukowanego na jego łamach scenariusza do gry strategicznej Bitwy II Wojny Światowej wydawanej przez wydawnictwo Dragon którego byłem fanem.
I tak jak przedmówca stałem się również fanem rpg…
A poza tym na jego łamach w którymś numerze były drukowane dodatkowe postacie do Talizmana aka Magia i Miecz.
Na wcześniejszą zmiankę o grach fabularnych można było trafić w miesięczniku Feniks. Przynajmniej ja w ten sposób się o nich dowiedziałem. Jeśli się nie mylę był tam tekst samego Andrzeja Sapkowskiego …?
Jest to jakiś trop, chociaż Feniksy czytałem raczej wybiórczo i nie na bieżąco, bo dostałem ich sporą kolekcję „w spadku”.