Millennium Blades od Level 99 Games.
Wiecie, jak to jest.
Zwykłe zainteresowanie przeradza się w hobby. Po odpowiedniej ilości godzin i zainwestowanych środków hobby staje się pasją. Gdzieś po drodze czas i zaangażowanie w temat sprawiają, że zabawa łączy się z wiedzą, przekładając się na coraz lepsze wyniki w rywalizacji.
Osiągacie poziom turniejowy. Może nawet mistrzowski.
Ta historia zaczyna się od tego właśnie momentu i od niepozornej myśli: czy kolejny zakup to właśnie TO, czego teraz potrzebuję?
I wiecie, jak to jest.
Czasami „TAK” jest jedyną odpowiedzią.
Millennium Blades to opowieść o przecięciu dwóch wymiarów naszego hobby: zorganizowanego współzawodnictwa i zakupowego szaleństwa. Bez wydawania wyroków pokazuje nam blaski i cienie przygotowywania się do rozgrywek o wysoką stawkę. Przy okazji zachęca do refleksji nad tym, czy zawsze lepiej jest kupować rzeczy nowe – ryzykować ruch w nieznane terytoria, czy po prostu dobrze przyjrzeć się temu, co już mamy i kreatywnie to wykorzystać?
Oczywiście, Millennium Blades to nie gra o zbieraniu gier planszowych – ale to gra o graniu w gre. I to gra o zarządzaniu swoją kolekcją w obrębie tej gry tak, by deklasować przeciwników i zbierać laury, nagrody i zainteresowanie ze strony płci przeciwnej. Choć to ostatnie mogłem sobie trochę dopisać.
Karciani milenialsi
W grze Millennium Blades wcielimy się w fanów legendarnej i hiperpopularnej gry Millennium Blades, a przy okazji kolekcjonerów i zawodników. Gra poprowadzi nas przez następujące po sobie fazy zbieractwa (deck-buildingu) i rozgrywek turniejowych, w których to przekonamy się, kto jest najostrzejszym z milenijnych ostrzy.
Będziemy więc najpierw zarządzać naszą talią startową (wybieraną spośród sześciu predefiniowanych), kupując i dokupując do niej karty, by potem wystartować w bardzo krótkim, ale i nie do końca przewidywalnym turnieju. Nagrodami w nim – poza punktami – będą m.in. rzadkie i cenne karty kolekcjonerskie, które w miły kolekcjonerskiej duszy sposób zachęcą nas do kolejnej fazy budowania talii i startu w kolejnym turnieju.
I tak trzy razy, aż ktoś w końcu okaże się naprawdę najlepszy do tego stopnia, że nie będzie sensu organizować kolejnych turniejów, tylko trzeba będzie grę zacząć zupełnie od nowa.
Karciany arsenał
Słoniem w tym turniejowym pokoju – a zarazem jednym z najmocniejszych punktów sprzedażowych Millennium Blades – jest oszałamiająca liczba kart w pudełku, a raczej; „kontenerze” z grą. Ale skoro symulujemy tu realne procesy wolnorynkowe, to i różnorodność należało jakoś oddać. Tutaj: w postaci całej kolekcji różnorodnych talii. Od predefiniowanych talii startowych i kart podstawowych, przez pomniejsze kolekcje i serie boosterów, decki brązowe, srebrne i złote, stanowiące nagrody w turniejach, po unikatowe i rzadkie karty z linii „pro”/
Nie wszystkie zawsze wejdą do gry – tu każdą rozgrywkę poprzedza tworzenie puli, wedle specjalnych zasad. Dobieramy określoną liczbę talii z każdego typu, łączymy je w jedną megatalię, którą po nieudolnej próbie jej przetasowania umieszczamy w centralnej części stołu. I podziwiamy, rzecz jasna.
W poszukiwaniu silnych pleców
Nie licząc otwartego rynku, na który gracze sprzedają swoje karty, polowanie na nowe zdobycze odbywa się metodą dedukcji. Rewersy kart (udające opakowania boosterów) pokazują nam, z jakiej serii czy kolekcji pochodzą i czego mniej więcej można się spodziewać na awersie. Widzimy więc różnorakie symbole, które mogą nas interesować, ale nigdy nie wiemy na pewno, że wystąpią akurat na tej kupowanej karcie.
Jest tu więc spory element ryzyka czy pewnej losowości. Ale rewersy to silne sugestie, dzięki którym będziemy realizować swoje cele: łącząc karty w kolekcje, które możemy sprzedać i zestawy, które możemy zagrać w turnieju. By zapunktować kolekcję kart, muszą one posiadać wspólny symbol – żywioł lub typ – i różne wartości. By wykorzystać je w rozgrywce, muszą wchodzić ze sobą we wzajemne interakcje, gdy wyłożymy je na turniejowy stół.
Ach, byłbym zapomniał. Faza sprzedaży, kupna, zarządzania, łączenia w kolekcje i budowania naszej turniejowej ręki odbywa się w czasie rzeczywistym. Na jej trzy etapy mamy łącznie 20 minut.
Lepiej nie zwlekać.
Czas start!
Zez rozbieżny
Liczba kart = różnorodność = nieprzewidywalność = regrywalność. 652 karty w grze mają dawać graczom realne poczucie „łowienia” w otwartym rynku i robią to w sposób przerażająco skuteczny. Wysoka wieża z kart wygląda na niemożliwą do zdobycia. Każdorazowo widzimy jedynie kilka rewersów na rynku – często więc będziemy kupować coś, byle tylko na rynku pojawiły się nowości.
Mamy na starcie do przejrzenia kilkanaście kart własnych. Musimy znaleźć w nich zależności. Przeczytać zawarte na nich akcje. Zbudować kolekcje. Przeznaczyć część z nich na sprzedaż. Kupić coś z rynku. Myśleć o najbliższym turnieju… i wszystkich kolejnych.
A nie gramy sami. Inni też budują, sprzedają i kupują. Czy 20 minut wystarczy, by zagrać swoją grę? Czy znajdziemy czas, by grać przeciwko innym i niweczyć ich plany? Albo chociaż zobaczyć, co dzieje się w ich kącie stołu?
Niewidzialna ręka rynku
Na koniec fazy budowania powinniśmy mieć gotową kolekcję 9 kart, które możemy następnie zagrać w turnieju. Jeden deck box, maksymalnie dwa akcesoria i sześć kart, które wygenerują nam punkty.
Odkrywając je jedna po drugiej, na zmianę z przeciwnikami, będziemy budować kombinację akcji, symboli, punktów i właściwości. Karty będą się wzajemnie odwracać, odnosić się do siebie, punktować za współzależności, pozwalać nam na akcje własne i działania wobec przeciwników. Jest tu tyle zmiennych i tyle kombinacji, że nie wszystko da się wyliczyć i zaplanować – jak w prawdziwym życiu.
Na szczęście pomoże nam nasza postać, oferująca dwie unikatowe zdolności – jedną na czas budowania talii, drugą w trakcie turnieju. Ale to my musimy przygotować tę małą kolekcję kart tak, by zabezpieczyć się na niemal każdą ewentualność. A w każdym kolejnym turnieju odświeżyć ją na tyle, by wciąż zaskakiwać rywali.
Do szczytu (nie)długa droga
Millennium Blades wita graczy oszałamiającą wręcz intensywnością. Wizualnie to dżungla – wszystkie karty na pierwszy rzut oka wyglądają identycznie i nie różnią się niczym. Rozczytanie informacji na nich wydaje się próżnym wysiłkiem. Potrzeba sporo czasu, by ochłonąć po tym frontalnym ataku i znaleźć wszędzie dokładnie te informacje, których potrzebujemy. Nie jest łatwo, ale da się po tej dżungli nawigować.
Oswojenie żywiołu przychodzi z czasem. W pewnym momencie zauważymy znaczki, ikonki i kolory, rozpoznamy wartości i wyłuskamy co ciekawsze akcje i interakcje. Jeśli nie wyćwiczymy się w szybkim czytaniu i przetwarzaniu tego, co widzimy – i jeszcze szybszym reagowaniu na ruchy rynku – Millennium Blades będzie frustrującym doświadczeniem.
Szalone tempo i radosny chaos części pierwszej stoją w pewnym kontraście do części turniejowej. Bo tak jak tykający zegar nadaje naszym ruchom sprężystości, to późniejsze zagrywanie kilku kart wydaje się dość miałką pointą. Budowanie talii i obracanie kartami na wszystkie możliwe strony jest podniecające, angażujące – to akt tworzenia w czystej postaci! Gdy już siadamy do turnieju, nasze ruchy są spokojne, przygotowane wcześniej, wyliczone.
Interakcja między graczami jest, można tu sobie trochę poprzeszkadzać, ale nie są to pojedynki na miarę Wojny o Pierścień, Kosmicznego Spotkania czy choćby Hero Realms. Brakuje tu energii i nieprzewidywalności, a cała faza turniejowa jest mniej nastawiona na konfrontację, a bardziej na prezentację. Każdy z graczy ma swój moment w świetle reflektorów… a po porównaniu punktów wszyscy wracają do zakupów.
Przez rynek do serca
Co najbardziej mnie zaskoczyło, to że Millennium Blades opowiada o otoczce gry, ale to właśnie aspekt rozgrywania tej gry jest w Millennium Blades mniej interesujący, niż jej otoczka. Zapewne jest tu jakaś lekcja dla nas, graczy…
Widząc, że w pierwszym z trzech turniejów nasz przeciwnik zagrywa mordercze combo, naszym odruchem powinno być konstruowanie naszego decku tak, by to combo zniszczyć – a przynajmniej mu przeciwdziałać. Jednak przy talii składającej się z ponad 250 kart trudno jest trafić właśnie TE karty, które moglibyśmy wykorzystać. A co dopiero dopasować do nich całą rękę kart.
Zbieranie i budowanie są pod tym względem bezpieczniejsze. Obliczone na nasz prywatny, krótkoterminowy zysk. Oparte o jasne wytyczne, ukierunkowane poszukiwania i odrobinę dobrze rozumianego, kontrolowanego ryzyka.
Zagranie stworzonej w pocie czoła ręki kart nadal daje satysfakcję, pozwala na kreatywność i strategiczne kombinowanie. Z dwóch części Millennium Blades jest jednak tą mniej porywającą.
Meta meta
Elementy, które wzmagają tematyczność i starają się jak najlepiej oddawać prawdziwe, karciane kolekcjonerstwo, okupione są w Millennium Blades ciężką obsługą gry. Przygotowywanie zbioru kart oznacza dobranie 12 kolekcji kart, połączenie ich z 118 kartami podstawowymi i dokładne przetasowanie. Tasowanie 250 kart nie jest łatwym zadaniem. Podobnie jak rozdzielenie tych 250 kart po rozgrywce, by przed kolejną partią odbyć ten proces ponownie. Nie mówiąc o insercie, który nie podsuwa żadnego oczywistego sposobu, by karty zorganizować w czytelnym i przyspieszającym setup porządku.
Millennium Blades to też 800 banknotów, które przed przystąpieniem do gry będziemy łączyć w “zwitki” po 10 sztuk, oklejone banderolą. Permanentnie. Moje osobiste zdolności manualne nie zaowocowały pięknymi zwitkami, ale może to dodaje grze realizmu – podobnie jak późniejsze wymachiwanie plikami banknotów podczas gorączkowych transakcji.
Wszystkie te logistyczne bolączki i nierówność między budowaniem napięcia w deckbuildingu i jego rozładowaniem w turnieju wynagradza oszałamiająca wręcz liczba kombinacji, możliwości i otwartych ścieżek, które dają nam zawarte w grze karty. Można powiedzieć, że „wszystkiego jest tu za dużo”, ale nie można przejść obojętnie obok ponad 300 TYSIĘCY potencjalnych zestawów kart, które włączymy do każdej rozgrywki! Lubię takie ogromne liczby, choć zapewne Millennium Blades działałoby zupełnie sprawnie nawet, gdyby w pudełku z grą było tylko 250 kart i nie było możliwości randomizowania talii przed rozgrywką.
Ale oczywiście lepiej, gdy jest tych kart 652.
Horyzont karcianych zdarzeń
Millennium Blades jest zdecydowanie grą wymagającą inwestycji. Zasady nie są problemem, ale rozpiętość talii, mnogość mechanizmów na kartach, ilość typów i żywiołów, a także wszystkie interakcje pomiędzy kartami – owszem. Poznanie decków startowych, nauczenie się zawartości ponad 40 zestawów kart i opracowanie strategii, która pozwoli te karty łączyć w efektywne kolekcje – to zadanie na długie wieczory. Sama rozgrywka trwa ok. 40 minut na gracza, więc w pięcioosobowym komplecie gra może zająć ponad trzy godziny – zakładając, że nie wdrażamy właśnie nowych graczy.
Jeśli jednak przekroczyć Rubikon i dać się porwać milenijnym nurtom – jest tu nad czym rozkosznie łamać głowę. Budowanie talii pod kątem odkrywanych systematycznie kart meta, wskazujących za co możemy zdobyć dodatkowe punkty w najbliższym turnieju. Dokonywanie „fuzji” kart – drogiej, ale skutecznej metody zamiany kilku kart na jedną, za to bardzo wartościową. Ściganie się w odkrywaniu kolejnych odniesień i żartów zawartych na kartach – jak np. gry słowne w nazwiskach czy mrugnięcia okiem do filmów i seriali (znaleźliście Firefly w zdjęciach w tej recenzji?). Rozgrywanie turnieju podczas wyścigu strusi lub na brzegu aktywnego wulkanu. Talia specjalnych akcesoriów, które można wręczyć mniej doświadczonym graczom jako ułatwienie. Opcjonalne zasady i moduły, którymi można regulować długość, przebieg i poziom złożoności rozgrywki.
Ostrza na całe milenium
Millennium Blades to rzadki owoc w karcianym świecie. Idzie głęboko w boisko jeśli chodzi o symulowanie prawdziwego świata, nie bierze przy tym jeńców, ale też i nie przestaje dawać graczom kolejnych prezencików – czy to w postaci niewidzianej wcześniej karty, czy szczęśliwie dokupionego i idealnie pasującego do naszej talii boostera. Głównym jednak podarunkiem dla graczy jest pozornie bezkresna przestrzeń do kombinowania. Niemal w każdej sytuacji możemy znaleźć jakieś sprytne rozwiązanie naszego dylematu. Zwykle możemy też kupić sporo karcianego szrotu, by dzięki fuzji wymienić go na jedną silną kartę, która nagle wyniesie nas na kolejny poziom turniejowej rywalizacji.
Te kreatywne poszukiwania w obrębie naszej talii i podszyte hazardem eksploracje gigantycznego zbioru kart to jedna z tych rzadkich, karcianych przyjemności, których nie znają ci, którzy z CCG nie mają do czynienia. Tu marzenie o wielkiej grze o wielką stawkę i jeszcze większych taliach mieści się w jednym pudełku.
Czy Millennium Blades momentami przytłacza? Tak.
Czy jej intensywność może być ciężko sprzedać innym graczom? Tak.
Czy urzekająca przesadność Millennium Blades to żywioł, który trzeba okiełznać dużym nakładem sił? Tak.
Ale czyż nie po to jesteśmy w tym hobby, by odkrywać i okiełznywać zaklęte w pudełkach żywioły? Tak!
Jak widzicie, czasami „TAK” jest jedyną odpowiedzią.
Na Kickstarterze trwa właśnie kampania, gdzie Millennium Blades zdobyć można w wersji z wszystkimi wcześniejszymi dodatkami – również tymi trudnodostępknymi – oraz nowym, premierowym rozszerzeniem. Wspierać możecie do 25 kwietnia!
Zalety:
+ ekscytująca symulacja gry w grze, a w zasadzie – dwóch gier w grze
+ ogrom kombinacji i możliwości tworzenia strategii na dany turniej
+ dużo opcjonalnych zasad, modułów i elementów urozmaicających partie i zwiększających regrywalność
+ fascynujący, podnoszący ciśnienie motyw budowy talii i handlu kartami
+ tematyczne i humorystyczne akcenty na kartach
Wady:
– długi setup i „reset” gry
– w standardowej wersji – dość długi czas gry
– nieco rozczarowujące zagrywanie talii w stosunku do jej tworzenia
– styl wizualny nie ułatwia rozczytywania stanu gry ani jej przygotowywania i składania
Złożoność gry
(6/10):
Oprawa wizualna
(6/10):
Ogólna ocena
(7.5/10):
Co znaczy ta ocena według Games Fanatic?
Dobry, solidny produkt. Gra może nie wybitnie oryginalna, ale wciąż zapewnia satysfakcjonującą rozgrywkę. Na pewno warto ją przynajmniej wypróbować. Do ulubionych gier jednak nie będzie należała.