Adam Folko Kałuża po raz kolejny pokazał swoją wszechstronność publikując Drako, grę o walce krasnoludów ze smokiem. Gra jest zupełnie różna od jego dotychczasowego dorobku, a to dobrze wróży fanom jego gier. Widać wyraźnie, że nie są to gry jednego pomysłu, jak czasem zdarza się niektórym autorom…
Tym razem jest to gra – pojedynek. Dwóch graczy zaciekle walczy – i to dosłownie – o końcowe zwycięstwo. Jeden kieruje ruchami smoka, którego celem jest przeżyć do końca partii. Drugi gracz zawiaduje grupą trzech łowców smoków (taki miał być pierwotny tytuł gry i trochę szkoda, że nie został, bo świetnie opisuje to, co w grze się dzieje). Celem krasnoludów jest ubicie smoka, każdy inny rezultat to ich przegrana.
Tak skrajnie odmienne cele wytwarzają zupełnie inne taktyki w czasie rozgrywki.
Smok powinien unikać walki, kontratakując przy sposobności.
Krasnoludy muszą ryzykować, wręcz poświęcać swoje życie dla końcowego tryumfu.
Partia jest bardzo szybka, po pół godzinie z pewnością zechcemy rozegrać rewanż. To wielki atut tego tytułu, bo w dzisiejszych zagonionych czasach będzie to świetna propozycja na popołudniową partię w rodzinnym pojedynku albo na szybką walkę w oczekiwaniu na spóźnialskich przed planszówkowym wieczorem.
Bardzo zgrabnie rozdysponowane zostały akcje graczy. Prosty wybór: dobrać dwie karty na rękę albo jedną zagrać (i takie dwie akcje w każdej rundzie) nie pozwala na zawieszanie się rozgrywki. Czuć kapitalne tempo walki. Cios – unik, skok – zasłona, uderzenie – tarcza, strzał – odlot. Obie strony mogą się poruszać oraz zadawać ciosy i bronić przed nimi. Jednak smok ma jeszcze możliwość lotu i straszliwe zianie ogniem. Krasnoludy zaś mogą zastosować morderczą, unieruchamiającą sieć i śmiertelnie niebezpieczną kuszę, a w desperacji pokazać moc khuzdulskiej furii.
Kolejnym pomysłem wspaniale podnoszącym poziom emocji jest ograniczona żywotność krasnoludów. Po prostu zdarza się, że giną w walce. A to oznacza, że muszą radzić sobie w skromniejszej drużynie. Dla równowagi krasnoludy mogą kierować swe ciosy w określone miejsca smoczego cielska. Uderzenia w łapy mogą monstrum unieruchomić, co znakomicie ułatwia szybkie wykończenie wroga. Poharatane skrzydła nie pozwolą latać, czyli szybko uciekać na drugi koniec kotliny. Wreszcie osłabiona szyja nie będzie w stanie przepuścić ognistego pocisku przez zbolałą krtań.
Zatem obaj adwersarze muszą nie tylko zadawać w sposobnej chwili ciosy (krasnoludy to nawet w mniej sposobnej będą próbować!), ale także przemyśleć gdzie te uderzenia skierować. Nie jest to zatem szybki ping-pong, ale walka prowadzona w zabójczym rytmie z jakże charakterystycznymi unikami, manewrami i atakami.
Na pewno nudzić się nie sposób, jeśli poddać się wyczuwalnemu klimatowi, pozwolić nieco zagrać emocjom i wyzwolić ambicję zwycięstwa, w zasadzie za wszelką cenę – tu zwycięzca jest zawsze tylko jeden!
Klimat jest budowany przez ciekawą historię wprowadzającą. Jednak przede wszystkim wyjątkowe wśród polskich produkcji figurki będą budzić zachwyt zwłaszcza młodszych graczy (ostatnio Hobbit z Egmontu również błysnął figurkami). Co prawda figurki nie są pomalowane, ale dla wielu będzie to zaletą pozwalającą dać ujście modelarskiej pasji.
Równie klimatyczne są ilustracje wykorzystane w grze.
Plansza świetnie obrazuje ciasną arenę walki.
Karty z wizerunkami krasnoludów i smoka (mimo, że wiele się powtarza) oraz czytelne ikonki doskonale wpasowują się w oczekiwania wobec takiej historii.
Nie odbiegają od standardu plansze graczy, na których żetonami z kroplami krwi oznaczamy odniesione obrażenia. Za wykonanie należą się brawa dla Wydawnictwa Rebel.
Rozgrywka determinowana jest przez dwa oczywiste czynniki – dociąg kart oraz taktykę graczy. Bywają pechowe partie, gdy na ręce nie ma ni jednej karty obronnej i obrażenia osiągają cel w iście morderczym tempie. Trafiają się ekstremalne rozgrywki w czasie których smok wdaje się w bezlitosną wymianę ciosów. Ilość możliwych obrażeń jest tak dobrana, że wynik zwykle waży się do samego końca. Z każdą kolejną potyczką przychodzą do głowy genialne pomysły – „mogłem to zrobić lepiej!” – a to bardzo sprzyja żywotności gry.
Jednak po kilkunastu, kilkudziesięciu partiach gracze bardziej nastawieni na myślenie, na pewną strategię, zauważą iż smok powinien walki unikać. Za wszelką cenę! Z drugiej strony kluczowe dla krasnoludów jest pozbawienie smoka manewru, hasło „w nogi!” nabiera tu nowego znaczenia. Oczywiście losowość wynikająca z wykorzystania kart niweluje te optymalne strategie, ale utrwala się wrażenie pewnej przewidywalności.
Stąd moje skojarzenie – bardzo luźne! – z grą wilk i owce. Tam również konsekwentna sekwencja ruchów gwarantuje zwycięstwo. A mimo to, wciąż kolejne pokolenia świetnie bawią się przy szachownicy. Jestem przekonany, że Drako również znajdzie trwałe i zasłużone miejsce u wielu rodzin grających w planszówki oraz jako bardzo zgrabny filler na półkach planszówkowych maniaków.
Do części wydania (a może do całego?) dodawany jest fajny gadżet – korkowe podkładki z portretami krasnoluda i smoka.
Bardzo sympatycznie będą przypominać o możliwości zagrania w szybką i emocjonującą grę.
Za: szybka rozgrywka, emocje, wykonanie, proste zasady. Przeciw (ale tylko dla odpornych na takie klimaty): losowość ograniczonej ilości kart na ręce, znalezienie wygrywającej „strategii”
Ogólna ocena
(4/5):
Złożoność gry
(2/5):
Oprawa wizualna
(5/5):
Uderzenia w łapy mogą monstrum unieruchomić, co znakomicie ułatwia szybkie wykończenie wroga. Poharatane skrzydła nie pozwolą latać, czyli szybko uciekać na drugi koniec kotliny. Wreszcie osłabiona szyja nie będzie w stanie przepuścić ognistego pocisku przez zbolałą krtań.
Hmm, gra od 8 lat, a tu taka rzeź…
I jeszcze brakujące: ;-)
Jakby tu rzec…
Ogląda P.T. Kolega współczesne kreskówki adresowane do dzieci?
Tam to jest rzeź. I to zdecydowanie bez ;)
Racja, ale te kreskówki trudno uznać za normę, bo są po prostu chore. To trochę tak samo jak amerykańskie podejście do pewnych kwestii w filmach. Strzelanie i zabijanie – normalne, dzieci mogą oglądać. Kawałek piersi lub pupy – Boże, chrońmy nasze dzieci!
E tam, a pamiętacie bajki braci Grim? Tam to jest rzeź :-)
Starcze gderanie: że niby filmy dla dzieci były kiedyś fajniejsze. Owszem, był Żwirek i Muchomorek (swoją drogą niezły tytuł z uwagi na przemyt elementów słowiańskiej mitologii), ale z kumplami na podwórku bawiliśmy się w „Czterech pancernych”, wojnę inspirowaną filmoteką CCCP, no i rzecz jasna, w załogę G, gdzie metropolie płonęły niczym w King of Tokio. I nikt nie wyrósł na zabójcę. Co więcej, uważam, że takie tytuły są potrzebne, bo wyrabiają w chłopcach potrzebę bohaterstwa. Nie bawimy się w zabójców, tylko w najlepszych z najlepszych. Trochę wiary w dzieci i w Matkę Przyrodę.
Czterej pancerni… starcze gderanie.
Bajki, spisane przez braci Grimm, były faktycznie okrutne. Ktoś nawet powiedział, że ich oś fabularną stanowiło to, czy głównego bohatera zeżrą czy nie zeżrą. Ale inni autorzy z tego okresu nie byli gorsi, chociażby Heinrich Hoffman i jego Staś Straszydło. Inna sprawa, że już w XIX wieku uważano, że horror w tekście jest mniej groźny niż horror w obrazie i dlatego z „Alicji po drugiej stronie lustra” usunięta została ilustracja Johna Tenniela, przedstawiająca potwora Jabberwocky.
A może ktoś wie, jak wyglądała sprawa publicznych egzekucji kiedyś w Europie i jak teraz wygląda w krajach islamskich. Czy obowiązywała/obowiązuje granica wieku dla widzów, czy może wprost przeciwnie – z powodów „edukacyjnych” wskazana była/jest obecność widzów niepełnoletnich?
@Vester
Twój przykład z Załogą G jest nietrafiony, bo to hamerykańska bajka.
Jednak gros bajek polskich, czechosłowackich (tak, to poprawny przymiotnik ;) ) i sowieckich (inne produkcje były rzadkością) nie epatowała przemocą. Nawet jeśli były tam strachy to takie, że dzieci nie budziły się po nocy z krzykiem.
Wyjątkiem miłym były bajki Disneya i Looney Tunes (choć tu już nie wszystkie)
Dziś bajki są albo infantylne (jak na minimini) albo karykaturalne (wręcz filmy dla dorosłych zrealizowane jako animacje).
Ale to jeden wielki offtop.
W opisie mechaniki użyłem stylizacji, uważam że uprawnionej i nie naruszającej zamierzonego przez P.T. Autora klimatu. Ot, co!
Kurcze poczułem się infantylnie – oglądam z dzieckiem Minimini. Czasem oglądam też Minimini bez dziecka. Czasem też oglądam dziecko jak ogląda Minimini. Przepraszam…
Nazywam się Monika. Nie mam dziecka. oglądam kanał Disneya :O
(pozostali siedzący w kółku: „Cześć Monika!”)
„Cześć Monika”… „Mam na imię Marcin i oglądam i Minimini i Disney Junior”
„Cześć Marcin”… „Mam na imię Marek i oglądam Minimini, zwłaszcza po 21.00”
Cześć Marek, mam na imię Jacek i oglądam MiniMini gdy nikt nie widzi. Zwłaszcza Kucyki, najfajniejsza jest Rainbow Dash. I Truskawkowe Ciastko, ale też Literkowe Chochliki. I… (czerwieni się) … Stacyjkowo.
Najfajniejsza jest chrapiąca rybka. To na Mini Mini, prawda?
Do chrapiącej rybki nigdy nie dotrwałem, bo zawsze wcześniej zasypiałem. Lubię Pomocnika Świętego Mikołaja oraz wszystkie bajki „kolejowe” – Dino Pociąg, Stacyjkowo, Tomek i Przyjaciele, aczkolwiek teraz w tej ostatniej jest wersja animowana, a nie ta starsza z modelami i kraksy nie wyglądają tak realistycznie :(
Aha – nasz kot też ogląda Minimini. Szczególnie w pozycji odwrotnej, siedząc na telewizorze.
@Geko Chrapiąca rybka to Minimini :)
@WRS Załoga G to jest japońskie anime Kagaku ninja tai Gatchaman :) wystarczy pogrzebać w Wikipedii. Natomiast oglądaliśmy w Polsce film przemontowany na rynek amerykański, i to bez kilku odcinków — kto ciekaw, niech sobie poczyta: http://pl.wikipedia.org/wiki/Wojna_planet. W sumie chyba lepiej, że to była ta wersja ;)
A wracając do Minimini, „Marta mówi” to doskonały serial! :D oglądałem z przyjemnością, niestety emisja się skończyła z miesiąc temu i więcej odcinków chyba nie będzie.
no proszę, niby nikt nie ogląda a jednak wszyscy znają… zupełnie jak z Klanem albo Prosto w Serce :D