Po rodzinnym, kooperacyjnym tytule od Galakty pora na kompletną zmianę klimatu – dwuosobówkę o militarystycznym wydźwięku, czyli Hobbita: Wyprawę po skarb, autorstwa Rudigera Dorna. To już druga, po Władcy Pierścieni : Bitwie o Śródziemie, gra osadzona w uniwersum Tolkiena o bardziej zadziornej mechanice wydana w ostatnim czasie przez FoxGames w Polsce. Jak ma się do swojego bardziej pokojowo nastawionego poprzednika?
Rudiger Dorn, choć znany przede wszystkim z całkiem poważnych tytułów, kojarzy mi się głównie z grami dla młodszego odbiorcy, wydanymi przez Ravensburger: kapitalnym, mankalopodobnym Space Walk i zaopatrzonym w trójwymiarową planszę Merlin&Co. W jego grach zaskakująco często pojawiają się skarby, klejnoty i magiczne kamienie, zarówno w regułach, jak i samym wyposażeniu. Nie inaczej jest również w tym przypadku.
Powiedzmy sobie szczerze: mechanika Hobbita nie ma zbyt wiele wspólnego z książkowym oryginałem, co nie oznacza, że gra jest pozbawiona całkowicie hobbiciego klimatu. Jest to głównie zasługa ilustracji Tomasza Jędruszka, inspirowanych bardziej filmem niż książką, ale w zalewie graficznych wizji Hobbitonu prezentujących się co najmniej interesująco. Być może jego elfom bliżej do Sapkowskiego, a krasnoludy miejscami ocierają się o Konopnicką, ale generalnie jest bardzo dobrze.
Hobbit: Wyprawa po skarb to de facto karcianka. Z planszą, jak już wcześniej u Dorna w Dragonheart. No i oczywiście z dużą ilością klejnotów, będących w grze nie tylko główną walutą, ale pośrednio punktami zwycięstwa oraz… środkiem do prowadzenia działań zbrojnych. O ile przygarnianie skarbów po pokonanych wrogach mieści mi się jakoś w głowie, o tyle nadal umyka mi logika walki przy pomocy drogocennych kamieni : miotamy nimi z procy czy też po prostu przekupujemy adwersarzy, żeby dali spokój i wrócili do swoich jaskiń i puszcz? Skoro jednak cały Hobbit jest w sumie o skarbie, a wyprawa w tej intencji wspomniana jest nawet w podtytule wydanej gry, możemy przyjąć umowną koncepcję i powstrzymać się od dalszego wyzłośliwiania.
Oprócz klejnotów drugim wiodącym aspektem w tej grze jest oczywiście sama walka. Gracze nie potykają się jednak bezpośrednio ze sobą, jak ma to miejsce chociażby w Konfrontacji Reinera Knizi, osadzonej również w realiach Władcy Pierścieni, ale rywalizują niczym Gimli i Legolas: kto ubije więcej wrogów? Same potyczki podzielone są na cztery rozdzielne etapy, nawiązujące końcowymi bossami (Gollum, Elfy, Smaug i Bolg) do poszczególnych epizodów filmowej ekranizacji raczej niż książki, stąd eksponowana militarnie pozycja elfów czy Bolga właśnie. Dopiero po wytrzebieniu wrażych zastępów z jednej lokalizacji i pokonaniu głównodowodzącego przenosimy się do kolejnej – fakt mający jak się okaże niebagatelne znaczenie dla zaplanowanej taktyki.
A same pojedynki? Choć każdy z graczy dysponuje takim samym zestawem 12 kart, naraz na ręce ma ich maksymalnie 4, dociągając je na koniec tury. Na kartach widnieją dwa rodzaje informacji: bezwzględne, określające liczbę klejnotów dociąganych losowo z woreczka oraz względne, umożliwiające dodatkowe ciągnięcie w ściśle określonych warunkach, zwykle związanych z konkretnym etapem gry. Warto więc niektóre karty przetrzymać, inne zaś spotrzebować od razu. Ciekawie został rozwiązany mechanizm uzupełniania wykorzystanej już częściowo talii – karta orłów pozwala na wtasowanie zużytych kart w talię podstawową. Do pewnego stopnia sami wybieramy ten moment, możemy więc zwiększać prawdopodobieństwo wylosowania pożądanych kart jeżeli wiemy, że zostały już zagrane.
Ostateczną amunicją są jednak klejnoty – zarówno te dociągane w ciemno z woreczka po zagraniu karty, jak i będące łupami zdobytymi na pokonanych wrogach, kiedy to mają zwykle konkretny kolor. Kolory reprezentowane są zresztą bardzo nierównomiernie, powszechnie spotyka się niebieskie, ale zielonych jest już tyle, co kot napłakał. Przed wylosowaniem przechowywane są w monstrualnej wielkości czarnym worze, w którym nie tylko nie sposób ich podejrzeć, ale czasem mam wrażenie również znaleźć. Klejnotów możemy mieć przed sobą dowolną ilość, te niewykorzystane można zresztą na koniec gry zamienić na punkty, jednak gra nie pozwala nam ich gromadzić w nieskończoność.
W swojej turze możemy bowiem dwukrotnie podjąć walkę z przeciwnikiem znajdującym się na planszy. Aby go pokonać, musimy wyłożyć konkretny zestaw kamieni widniejący na karcie przeciwnika obok wymownego symbolu czaszki. I tutaj pojawia się istotna reguła: jeżeli dysponujemy zestawem pozwalającym na pojedynek – musimy się go podjąć, zarówno w pierwszym, jak i drugim możliwym w danej turze przypadku.
Ta zasada potrafi zdrowo namieszać. Karty wrogów mają różną punktację, podsumowywaną na koniec gry, czasem więc wolelibyśmy nie wydawać uciułanych żmudnie świecidełek, tylko zaoszczędzić je na wyżej punktowanego bossa. Nic jednak z tego – masz zdolność, idziesz w kamasze. Szczególnie w pierwszym etapie, którego zwycięzca może wybrać pomiędzy kartą Golluma, wykorzystywaną raz, a kartą pierścienia, wielokrotnego użytku, warto pozbyć się konkretnego koloru kamieni nawet kosztem pokonania mniej prestiżowego przeciwnika, aby nie musieć walczyć ponownie i zaoszczędzić kapitał na wielki finał. W ten sposób, pomimo dużej dawki losowości (dobieranie kart, klejnotów i przeciwników) jest na szczęście nadal miejsce na kombinowanie.
Trzeba przyznać, że mechanika, choć prosta, działa bardzo zgrabnie. Dzięki temu pomimo dosyć lekkiego charakteru i niemałej przypadkowości, w dwuosobowego Hobbita gra się szybko i przyjemnie. Nadal mam wątpliwość, czy karta Pierścienia nie jest odrobinę za silna i czy wynik gry nie zostaje w dużym stopniu ustalony już w pierwszej rundzie, ale ta niepewność motywuje do zwiększonego wysiłku jeżeli Pierścienia nie uda się zdobyć. Ostatecznie wygrywa ten, kto zgromadził najwięcej punktów za pokonanych wrogów, pozostałe kamienie przelicza się zaś na punkty w proporcji 4:1, nie opłaca się więc siedzieć na nich do końca.
Pomimo dosyć luźnych związków klimatycznych z Hobbitem, gra Dorna przypadła mi do gustu, jeszcze bardziej zaś spodobała się moim nieletnim testerom – są w niej przecież klejnoty, smoki, pająki i cała drużyna krasnoludów na okrasę. Przypomina mi pod tym względem inną karciankę z Hobbitem w tytule, autorstwa Reinera Knizi, która pomimo ewidentnego braku klimatu okazała się bardzo grywalnym tytułem. Cóż, jak widać weteranom branży łatwiej wysmażyć coś z pozornie niczego.
Jedyny mankament tej gry to moim zdaniem instrukcja. Nie zawiera ani słowa wprowadzenia w klimat – szkoda, bo choć na mnie taki wstęp nie zrobiłby pewnie wrażenia, na młodszych graczach mógłby. Ponadto jak na tak proste reguły zawiera sporą ilość niedomówień, pozwalających dowolnie interpretować pewne reguły, a ja lubię grać w gry tak, jak zostało to zaplanowane przez ich twórcę. Bardzo dużą pomocą wykazało się w tej mierze wydawnictwo, pomagając rozwiać moje wątpliwości, jednak wersja bardziej szczegółowa byłaby mile widziana. Być może pewne znaczenie ma fakt, że polska edycja wydaje się być premierową, nie znalazłem bowiem tego tytułu ani w portfolio Dorna, ani na stronie Sophisticated Games. Cóż, jeżeli jesteśmy królikami doświadczalnymi, to nie wyszło znowu tak źle.
Z nieskomplikowanymi grami środka jest pewien problem – wychodzi ich bardzo dużo i trudno znaleźć tą jedyną i idealną. Hobbit: Wyprawa po skarb nie jest arcydziełem, jako solidny tytuł na pół godziny nadaje się jednak bardzo dobrze. Jeżeli natomiast lubicie hobbicie klimaty, możecie dodać oczko do poniższej oceny, nie zrobicie krzywdy sobie, ani swoim współgraczom. Ja w każdym razie u siebie nikogo do tego Hobbita specjalnie namawiać nie muszę.
Plusy:
– nieskomplikowana, zgrabna mechanika
– ciekawy patent na uzupełnianie kart
– bardzo ładna, rodzima oprawa graficzna
Minusy:
– instrukcja mogłaby być bardziej precyzyjna
– zwycięstwo w pierwszej rundzie nie pozostaje bez wpływu na ostateczny wynik
Złożoność gry
(5/10):
Oprawa wizualna
(9/10):
Ogólna ocena
(7/10):
Co znaczy ta ocena według Games Fanatic?
Dobry, solidny produkt. Gra może nie wybitnie oryginalna, ale wciąż zapewnia satysfakcjonującą rozgrywkę. Na pewno warto ją przynajmniej wypróbować. Do ulubionych gier jednak nie będzie należała.