Istnieje pewna, niewielka grupa projektantów, której gry nigdy nie schodzą poniżej pewnego, zadowalającego mnie poziomu i które zawsze chętnie powitam na swojej półce. Do tejże grupy jeszcze całkiem niedawno należał Fin o niewymawialnym nazwisku – twórca dobrych, acz niedocenianych gier, takich jak Księstwo czy Walnut Grove, a także (oczywiście) hitu nad hity – Eclipse. Czasu przeszłego użyłem tutaj nie bez przyczyny, gdyż z pomocą Mauna Kea, z głośnym hukiem, opuścił on te zacne grono i niezwykle ciężko mu będzie do niego powrócić. No ale po kolei…
BRZYDKIE TO…
Mauna Kea to gra, której akcja dzieje się na Hawajach. Co za tym idzie spodziewać by się można grafiki rodem z rajskiej wyspy: lazurów, pięknych widoków, egzotycznych drinków i innych cudów. W takim środowisku nawet wulkan powinien robić wrażenie i porażać swoim surowym, prastarym pięknem. A jednak – twórcy grafik do Mauna Kea doskonale udało się zmarnować ten potencjał i obrzydzić mi przewijające się w wyobraźni obrazy. Gra jest szpetna niczym bezgwiezdna noc. Kafle „przyozdobiono” wątpliwej jakości grafikami lasów, gór i jezior, które mogłyby spokojnie konkurować z powstałymi dwadzieścia lat temu strategiami na 16-bitowce. Plansza jest…niemal całkowicie pusta, podzielona na proste, kwadratowe pola. Jej brzegi zdobią zaś łodzie gwałcące wszelkie prawa dopasowanej skali i perspektywy. Sytuacji nie ratuje nawet kilka ilustracji (całe siedem) na kartach, gdyż: po pierwsze, tak czy siak są średnie – po drugie, kart używa się jedynie w wariancie „zaawansowanym” i nie są one częścią podstawowej gry. W sprawie jakości wydania (grubości planszy, kafli) nie miałbym się do czego przyczepić, gdyby nie płócienny worek, który jest wyraźnie za mały, żeby pomieścić wszystkie kafle w grze, przez co „mieszanie”w celu wylosowania z niego kafla, staje się praktycznie niemożliwe.
BEZBARWNE TO…
Zostawmy jednak wizję i przejdźmy do tego, co najważniejsze – mechaniki. Niestety tutaj również bez fajerwerków. Gra toczy się na planszy podzielonej na kwadratowe pola, na której centralny punkt zajmuje wulkan, z którego wylewać się będzie lawa i przed którą będziemy ochoczo w trakcie gry uciekać. Na początku rozgrywki każdy z graczy otrzymuje odpowiednią liczbę pionków, którymi będzie kierował i rozstawia je na polach startowych. Oprócz tego na wyznaczonych na planszy polach układamy też drewniane kostki artefaktów w trzech kolorach, które różnicować będą ich wartość na koniec gry. Celem rozgrywki jest bowiem uciec przed wypływającą lawą na jedną z otaczających wyspę łodzi i jednocześnie zabrać na nią jak najcenniejsze znaleziska podebrane po drodze.
Główną oś Mauna Kea stanowią kafle oraz ich dwojakie wykorzystanie. Każdy z nich przedstawia kilka rodzajów terenu (góry, lasy, jeziora) i podzielony jest prostopadłymi liniami na cztery pola, po których poruszać się będą nasi „uciekinierzy”. Na każdym z nich narysowano też symbole stóp określające liczbę możliwych do wykorzystania punktów ruchu. W grze występują też kafle lawy, o których za chwilę.
Rozgrywka jest banalnie prosta. W swojej turze, gracz może skorzystać z wylosowanego kafelka na dwa sposoby. Może albo umieścić go na wolnym polu na planszy, tym samym powiększając obszar gry, albo wykorzystać go jako punkty ruchu dla swoich pionków, a następnie odrzucić. W tym pierwszym przypadku niejako tworzymy krajobraz towarzyszącym nam zmaganiom, starając się tak wykładać kafle, żeby pomóc swoim postaciom jak najszybciej dotrzeć do artefaktów/łodzi. W drugim przypadku odrzucamy dany kafelek i poruszamy wybraną liczbę pionków o wskazaną na nim liczbę pól. Pamiętać należy, że różne rodzaje terenu wymagają wykorzystania odmiennej liczby dostępnych punktów. Dużo trudniej jest się przedrzeć przez jezioro niż przez las. W momencie wejścia na pole z artefaktem, zwyczajnie zabieramy go ze sobą. Każda postać może „nieść” maksymalnie trzy takie kosteczki.
Jeśli już wykonamy akcję kafla, następuje moment losowania kolejnych. Losujemy tak długo, aż łączna suma punktów ruchu nie osiągnie 5. Jeśli po drodze zdarzą się jakieś kafle lawy, to należy je – zgodnie ze strzałkami – umieścić w odpowiednim miejscu na planszy. Jeśli lawa miałaby przykryć pole zawierające pionki, wówczas giną one automatycznie i są usuwane z gry.
To tyle jeśli chodzi o banalnie prostą mechanikę. Zagrywamy kafle, poruszamy pionki, dociągamy kafle, wystawiamy lawę i ew. usuwamy pionki… Musicie przyznać, że nic wielce odkrywczego.
Istnieje wszak dodatkowy wariant związany z jednorazowymi kartami, które pozwalają przyspieszyć nieco kroku, czy zdobyć dodatkowe punkty na koniec, ale w ostatecznym rozrachunku (z powodów opisanych w kolejnym akapicie) nie mają one jednak większego znaczenia dla rozgrywki . Ta kończy się, gdy wszystkie pionki znikną z planszy, a wygrywa gracz, który uzyskał największą liczbę punktów przyznawanych za postacie, które dotarły do łodzi oraz zdobyte po drodze artefakty.
LOSOWE TO…
Napisałem wyżej o bezbarwności i wtórności gry, która jest mocno odczuwalna i w żaden sposób nie zaskoczy tych z Was, którzy niejedną planszówkę już w życiu widzieli. Ale przecież wtórność nie może być czynnikiem dyskwalifikującym. Gdyby tak było, to zdecydowaną większość wydawanych obecnie gier trzeba należałoby wyrzucić jeszcze przed zagraniem (czego czynić nie polecam!). Znam wiele doskonałych produkcji, które nie grzeszą oryginalnością, a jednak potrafią dostarczyć wielu godzin doskonałej rozgrywki. Niestety do tej grupy w żaden sposób nie można zaliczyć opisywanej w tym tekście gry. Cóż więc stanowi o mojej jednoznacznie negatywnej ocenie? Przerażająca, potężna, przytłaczająca, irytująca i po prostu wkurzająca (pewnie parę innych epitetów też by się znalazło) LOSOWOŚĆ.
Nigdy nie byłem przeciwnikiem losowości w grach. Wręcz przeciwnie – często jej broniłem, jako elementu wzmagającego emocje. O ile tylko była mądrze wykorzystana. Losowość w Mauna Kea jest jednak ponad moje siły. Dość powiedzieć, że bardzo często już w pierwszej rundzie może dojść do sytuacji, w której stracicie większość lub nawet wszystkie swoje pionki i później przyjdzie wam już tylko siedzieć i przyglądać się desperackiej walce pozostałych. Losowy dociąg kafli oraz konieczność dobierania ich tak długo, aż nie osiągnie się odpowiedniej sumy punktów ruchu powoduje, że w jednej rundzie na planszy może pojawić się nawet kilka kafli lawy, które niesamowicie szybko „wymiotą” większość uciekających z dżungli pionków. I kompletnie nic nie da się z tym zrobić. Możecie kombinować, możecie kluczyć, obracać kafle, odpowiednio je układać, używać dodatkowych kart, a ostatecznie to i tak ślepy los zdecyduje czy przypadkiem w najbliższym czasie nie przyjdzie Wam patrzeć, jak Wasi bohaterowie odpływają w strumieniach gorącej lawy. Może się to równie dobrze stać na samym początku, jak i tuż przy końcu rozgrywki, a Wy kompletnie nie będziecie w stanie nic zrobić, żeby temu zapobiec.
Naprawdę się starałem. Dawałem grze szansę wielokrotnie. Próbowałem różnych podejść: strategii na szybki bieg przełajowy, na jednego pionka, na wykorzystanie rodzajów terenu… I nic. Wystarczył jeden zły dociąg i adios amigos – wszyscy leżeli spopieleni, a mnie zostawało z przerażeniem patrzeć, jak przepadają zdobyte dotąd artefakty i ileż cennego czasu po raz kolejny zmarnowałem. Próbowałem doszukać się w tej grze pozytywów: bezproblemowego setupu, prostych zasad, czy szybkiej, niezobowiązującej rozgrywki. Później jednak dochodziło do mnie, że szybka jest przede wszystkim z powodu błyskawicznego tempa w jakim gra uśmierca uczestniczące w niej pionki. I koszmar powracał.
Mógłbym doszukiwać się następnych minusów czy plusów dzieła fińskiego projektanta, ale nie do końca widzę w tym sens, skoro ostatecznie i tak wszystkie je przesłoni ta nieznośna, gigantycznych rozmiarów losowość, która totalnie pozbawia sensu zasiadanie nad planszą i zwyczajnie (nie boję się użyć tego słowa) psuje grę. No chyba, że kompletnie Wam to nie przeszkadza i największą frajdę sprawia wam igranie z losem. Ale czy nie lepiej wówczas po prostu rzucić kością, która wskaże zwycięzce i zaoszczędzić trochę czasu? Wybór pozostawiam Wam i sam idę odreagować „zapuszczając” partyjkę w Bora Bora. Pamiętajcie, że zostaliście ostrzeżeni!
PLUSY: Banalnie proste zasady , krótki czas gry (?), porządne wykonanie
MINUSY: Ogromna, irytująca i psująca grę losowość, chaos, zerowy wpływ na przebieg rozgrywki, brzydota, trudność w określeniu grupy docelowej (ani to gra rodzinna, ani gra dla graczy)
Złożoność gry
(3/10):
Oprawa wizualna
(3/10):
Ogólna ocena
(3/10):
Co znaczy ta ocena według Games Fanatic?
Da sie grać, ale nie bardzo jest powód, żeby to robić. Nie polecilibyśmy jej nikomu, bo potężne wady przesłaniają kompletnie nieliczne, drobne plusiki, które gdzieś tam próbują się nieśmiało wyłonić. Raczej dla desperatów.
Jako że ludzie mają raczej niewielki wpływ na wybuchy wulkanów, rozumiem że gra jest po prostu realistyczna ;)