Nie jestem fantastą pełną gębą. Blisko mi do s-f, jeszcze bliżej do post-apo, a najbliżej do industrializmu. Ale jestem geekiem gier planszowych i jako geek także mogę się dobrze bawić na Polconie. Motywy fantastyczne są przecież w grach planszowych obecne, a nawet jeśli ich akurat nie ma – też można na Polcon przyjechać. Bo na Polconie, przynajmniej w tym roku, było mydło i powidło! Nie mam porównania do lat ubiegłych, ale to, co zobaczyłam nieco mnie zdziwiło. Ale cofnijmy się do początków tej historii…
Znalezienie umiejscowienia konwentu, jeśli nie zna się Bielska- Białej, nie jest sprawą łatwą. Tym bardziej, gdy nagle w samym centrum miasta, na środku ruchliwej ulicy Krzysiek Hołowczyc milknie wskutek zawieszenia GPiesa. Stajemy więc gdzie bądź i rozpytujemy ludzi. Nikt nic nie wie, czeski film. Plakatów zero, drogowskazów tym bardziej. Nic to, ostatecznie zaparkowaliśmy pod dużą galerią handlową i pomalutku ciągniemy w stronę celu dzięki panu, który szczęśliwie szedł w pożądanym przez nas kierunku. Ale on także nie słyszał o Polconie. Na szczęście, konwent odbywał się obok już bardziej znanego mu kościółka „na górce”.
Jesteśmy. Majestatyczne budynki Wyższej Szkoły Administracji nadają imprezie na wejściu pompatycznego charakteru. (Jak się później okaże, jest to złudne wrażenie). Z dala widać białe namioty. Przez chwilę nie wiemy dokąd się skierować po wejściówkę, ale wszyscy są mili, wskazują drogę. Mamy przepustki. I plan imprezy. I plany budynków.
W holu głównym dużo stoisk i ludzi. Ale nie jest to taka masówka, jakiej się spodziewałam. Cóż, trzeba odżegnać się od skojarzeń z zagranicznych telewizyjnych relacji. Ale jest dobrze. Ogromny baner reklamujący Bang – Grę Kościaną i kilka stolików wydawnictwa Bard gotowych do prezentacji. Czy Dziki Zachód to też fantastyka? Patrzę na ulotki z planem i szybko wyszukuję słowa klucze. Jest: „Strefa gry”. Biegniemy po schodach… pusto. Może trzymam plan do góry nogami, a może to nie ten budynek? Sprawdźmy na drugim piętrze, tam powinien być Games Room… uff, jest. Na wejściu spotykam kolegę z wodzisławskiego klubu, już trochę pooglądał, za chwilę będzie siadać do gry, którą ze sobą przywiózł. Zawsze podziwiam takich ludzi, przejeżdżają grube kilometry, aby zagrać w grę, którą mają w domu :) Ale ale, czyż ja na Pionku nie robię podobnie? Co gorsza, gram w gronie kolegów z Wodzisławia! Ach, te stuknięte geeki…
Games Room okazuje się nieduży. Składa się na niego kilka średniej wielkości sal i hol. Najpierw w oczy rzuca się Kragmortha nadnaturalnych rozmiarów. Wzbudza zainteresowanie osób postronnych, które zawędrowały na to piętro. Dalej stoliki, banery, prezentacje. Jest też sklepik z grami i dużo znanych twarzy. Marzy mi się najazd rodem z Litwy – może w przyszłym roku opanujemy cały konwent?
W strategicznym miejscu usytuował się niemalże ciągle zajęty stolik do gry w laureata tegorocznej nagrody Spiel des Jahres – Przebiegłe Wielbłądy. Przedstawiciel wydawnictwa nie wykazuje jednak entuzjazmu związanego z otrzymaną nagrodą. To jeszcze nie ten czas, aby przełożyła się ona na wymierne wyniki sprzedaży.
Przycupnięci nieco z boku, ale niezwykle malowniczy są chłopaki z Board&Dice. To oni są odpowiedzialni za Piwne Imperium, a obecnie promują swój nowy piwowarski tytuł „Dice Brewing”. Ciekawe, jakie hobby mają ci zapracowani mężczyźni? ;) Premiera gry zaplanowana jest na połowę października, a my mieliśmy okazję oglądać naprawdę dobre ostateczne grafiki. Jak zdradza autor, w kwestii wykonania uczyniono duży krok naprzód względem Piwnego Imperium, a sam pomysł na mechanikę zaczerpnięto z gry King’s Forge, w której kości także odgrywały kluczowy czynnik produkcyjny. Gra o warzeniu piwa zawiera dwa warianty: prostszy z odsłaniającymi się stopniowo możliwościami i bardziej zaawansowany, gdzie już od samego początku mamy niezły arsenał zagrań do wyboru. Sądząc z reakcji grających, tytuł przypadł do gustu nie tylko smakoszom złotego trunku.
Dalej, w głębi holu natrafiamy na cztery sale. To pieczary wydawców: Portalu, FGH, Phalanx, Cube: Factory of Ideas i Trefl.
Portal prezentuje Waleczne Piksele, Unitę i oczywiście Osadników: Narodziny Imperiów. Waleczne Piksele przytłaczają ilością tekstu na kartach, który jednak podobno należy ogarnąć tylko podczas pierwszej rozgrywki. Później wszystko załatwia ikonografia. Dla miłośników taktycznej naparzanki na wyimaginowanym polu bitwy – w sam raz.
Osadnicy cieszą się sporą popularnością, szczególnie, że za pomocą jednego egzemplarza można rozgrywać dwie partie równocześnie, dzieląc się taliami poszczególnych imperiów i kupką zasobów. Przysiadam się do Windziarza, który jedzie swoim egipskim walcem po Rzymianach współgracza. Jako widz mam wrażenie, że informacje na kartach są ciut za małe. Czcionka mikroskopijna, oznaczenia jakby giną w zalewie kolorów. Ale nikt na to nie narzeka, więc pewnie to tylko wrażenie widza. Obok gra matka z synem i jego kolegą / dwoma synami (niepotrzebne skreślić). Ewidentny dowód na to, że przy tej grze mogą się dobrze bawić naprawdę wszyscy. Zagaduję Łukasza Piechaczka, przypominam jakimi jesteśmy dobrymi kolegami… ;) A Unita leży sobie w kątku przez nikogo nie trapiona. Gra, choć prezentuje się wyjątkowo pięknie, ma w sobie pewną suchość, która najwidoczniej nie przyciąga. Nawet mnie. Mijam ją lekkim muśnięciem palców, gdy wychodzę z Sali.
Przy stolikach Fabryki Gier Historycznych, które rozłożone są także w holu stale można spotkać dwóch autorów Adama Kwapińskiego i Michała Sieńko. Robimy sobie sesję zdjęciową. Ania Polkowska (BoardgameGirl) pstryka nam fotkę za fotką każąc powtarzać coś dziwnego o świnkach (?) Pomaga. Jedno ze zdjęć nadaje się nawet do publikacji ;) Fabryka prezentuje przede wszystkim swoje nowe dzieło First to Fight, o którym już pisaliśmy. W sali ociekającej krwistą czerwienią prezentowane są także nieco starsze tytuły oraz gościnnie gra Przepustka wydawnictwa Alter. Wygląda całkiem nieźle, zaopatruje się więc w pudełko, dzięki któremu już wkrótce przeczytacie recenzję tej gry. Adama spotykam później w kolejce do stołówki. Serwują tam różne mięsiwa, fasolkę po bretońsku i to, co mnie osobiście interesuje najbardziej – tort! Adam szybko wcina i wraca na posterunek, gdzie czekają kolejni chętni na partyjkę.
U Phalanxów królują wiedźmy, czyli dziewczyny w bardzo klimatycznych kapeluszach. Spotykam Dominikę Gorgosz, pokazuje mi Magnatów. Prezentują się okazale, grafiki rodem z muzealnych obrazów, wąsacz na okładce zachęca do gry mimo srogiego wyrazu twarzy. Niestety, nikt akurat nie gra i nie mam kogo spytać o wrażenia. Okazjonalni gracze obsiedli bowiem Wiedźmy (już w formie gry, a nie ładnych dziewcząt) oraz ekskluzywne wydanie Ankh Morpork pełne prześlicznych figurek. Niestety, w polskiej edycji takowych brak. Ale reklama dźwignią handlu, więc gra przykuwa wzrok.
Przed kolejną salą na stolikach rządzą Mistrzowie Przywołań, czyli ukochane dziecko Tomka Gałkowskiego z wydawnictwa Cube: Factory of Ideas. A w środku sali nieco zaskakująco. Wydawnictwo Trefl, z którym CFoI współdzieli salę, nie kojarzyło się dotąd z propozycjami dla graczy zaawansowanych. A tu niespodzianka! W nowej serii gier o tajemniczej nazwie Joker Line znajdziemy takie tytuły jak Steam Park, Korsar (pisałam o tej grze o tutaj), czy najnowszy pomysł naszego redaktora naczelnego Piotra Siłki pod wdzięczną nazwą Kryptos. Jak mówi przedstawiciel Trefla, gra przypomina trochę starego dobrego Masterminda.
Zasiadam do gry w Korsara. Jest to jedna z najbardziej niedocenianych gier karcianych, jakie znam. Ciekawa jestem, co się zmieniło w wersji graficznej. Polska edycja, jak się okazało, stanęła pośrodku dając nam narysowane lekką ręką kolorowe ilustracje, pozbawione dostojności edycji niemieckiej, ale i bez karykatury, do której sięgnęła z kolei wersja amerykańska. To, co na pewno wyszło na plus, to siła kart oznaczona liczbą a nie symbolami czaszek, które dotychczas narysowane były poziomo, co kazało rozczapierzać karty w dłoni. Z drugiej strony, żółty kolor korsarzy zlewa się na ręce ze złotym kolorem statków handlowych. Ale to detal. Tylko czemu gra nie nazywa się z polska – Korsarz? Zapomniałam spytać. Ach, ta skleroza.
Nadchodzi wieczór i umówione spotkanie w redakcyjnym gronie. Trochę się spóźniam (trzeba mieć wejście!), wszyscy już czekają przy rozłożonym prototypie Aquapshere. Grało się świetnie, wrażenia opisałam już tutaj.
Opuszczam ten fantastyczny świat. Odczuwam jednak niedosyt tej fantazji. Co prawda były Orki i Elfy w Summoner Wars, dziwne stworki w Kragmortha i magiczna plansza do Unity, ale Polcon stał się już domem nie tylko dla tego gatunku. Niech o tym świadczy chociażby stoisko… miłośników świnek morskich!
W drugim budynku prelekcje na tematy różne i różniste oraz królestwo gier komputerowych. Tych bardzo starych, jak i całkiem nowoczesnych. I sala 3D. Siadam na krzesełku. Na głowę zakładam specjalne gogle, na uszy słuchawki. Rozpoczynam zabawę na mega huśtawce. Wszystko jest jak w prawdziwym świecie, na początku nawet nieźle przewraca mi żołądkiem. Tylko obraz jakiś niewyraźny. Prowadzący pyta, czy mi się czasem wzrok nie pogorszył. Ostatecznie uznajemy, że jestem wybredna i winna jest pewnie starsza wersja programu. Czekam, gdy za kilka (kilkanaście?) lat nie będzie trzeba wychodzić z domu, aby wirtualnie zwiedzić każdy zakątek świata.
Nie tak wyobrażałam sobie duży konwent fantastyki. Może to wina umiejscowienia? Zamiast kilku pojemnych hangarów i pielgrzymek dziwnych postaci, labirynt korytarzyków i małych pomieszczeń. Czasem przechodzimy kilkadziesiąt pustych metrów, aby trafić do pokoju, w którym… sprawdza się poziom cukru i mierzy ciśnienie. I nie robią tego wampiry, krasnoludki ani syrenki. Albo znienacka trafiamy do małej salki przy pustym korytarzu, w której rządzi żołnierz z Gwiezdnych Wojen. Logistyka szwankuje, psuje klimat wielkiej imprezy. Ale na szczęście są gry. A ja przyjechałam na gry. Przyjechałam na Polcon jako przedstawiciel swojej rasy. I jako taki bawiłam się całkiem nieźle :)
Odnośnie Spiel des Jahres
Pytanie brzmiało mniej więcej tak: „Jestem ciekawa czy ludzie rzucają się na grę nagrodzoną Spiel des Jahres” (+ gestykulacja i fajna intonacja)
Moja odpowiedź brzmiała, że klient nie ma powszechnej świadomości o tej nagrodzie, bo skąd niby ma wiedzieć. Za to w branży jest duże zainteresowanie – sprzedawcy i recenzenci. Przyznaję nie podskakiwałem, ani nawet nie gestykulowałem. Chyba widać było jak chętnie ludzie grają i jaka jest zabawa przy planszy.
To może teraz sporo oficjalnego entuzjazmu: Gra została w ciągu miesiąca zrecenzowana u najważniejszych blogerów i nie musiała czekać w kolejce – Wookie 9/10, Game Troll 5/6, Powermilk 9,5/10, Pełną Parą 8/10 jako gra rodzinna, Sheherazade bez oceny albo znakomite opinie, Gram na planszy – znakomita recenzja, Przystanekplanszowka to samo.
Gra po miesiącu od premiery kończy się w magazynie. Dodruk jest zlecony, ale najprawdopodobniej zanim dotrze do nas gra u wydawcy nie będzie dostępna.
Ale czy to jest choćby 1/10 sprzedaży w Niemczech? Na pewno nie. Tam SdJ jest obecne od 36 lat, tam o nagrodzie pisze się w najważniejszych dziennikach krajowych, mówi się w tv. Sprzedaż zeszłorocznego Hanabi to ponad 600 tys egz.
Tomek Międzik, Medicus
Lucrum Games