Tym razem możecie przeczytać o tym, czy Ginetowi spodobały się tańczące kostki oraz czy trafił go Bumerang. Pingwin zaś opowie o karcianym buncie rodziny. Zapraszamy.
Ginet
Od ostatniego mojego wpisu do Cotygodnika minął przeszło miesiąc. W tym czasie mocno absorbowały mnie rzeczy pozaplanszówkowe, jednak mimo to udało mi się ograć dwie lżejsze „nowości” zdobyte podczas ostatnich Mathandlów. Obie gry mnie mocno zaskoczyły, niestety nie były to tylko wrażenia pozytywne.
Pierwszym z mathandlowych nabytków który trafił na stół było Waggle Dance. W tym przypadku nie ominęło mniej jednak rozczarowanie, zapewne spotęgowane tym, że w pewnym momencie tytuł ten był na szczycie mojej listy życzeń. W zasadzie trudno powiedzieć, żeby sama gra mnie czymś szczególnie zaskoczyła – znałem wcześniej zasady, wiedziałem, że gra opiera się na mechanice dice placement i że wysokość wyników na kościach nie przekłada się na ich wartość (tzn. 1 może być tak samo przydatna jak 6). Do tego dochodziły ładne grafiki i szybka rozgrywka. I wszystko to niby się potwierdziło, ale jakoś połączone ze sobą nie dawało mi tyle radości, ile się spodziewałem. Jakbym miał znaleźć jakieś bardziej konkretne zarzuty, to powiedziałbym, że pierwsze kilka ruchów jest oczywistych i praktycznie każdy robi to samo, rozgrywka szybko staje się powtarzalna, a kolejne partie zaczynają się dłużyć, a na dodatek zdarzają się rozgrywki, w których spory czas przed końcem można wytypować pewnego zwycięzcę, którego, co gorsza, w żaden sposób nie daje się dogonić ani powstrzymać, przez co emocje całkowicie siadają.
Zupełnie inne wrażenia dostarczył mi Bumerang. Jest to szybka gra licytacyjna z elementami blefu i push your luck, w której polujemy na przedstawicieli australijskiej fauny. Mechanika przypomina w zasadzie tą znaną z Prezencika, z tą różnicą, że o ile tam licytujemy się o to, żeby nie zabrać widocznej na środku karty, o tyle tym razem przebijamy się o pierwszeństwo wyboru łowiska. Po fazie licytacji następuje faza łowów, podczas których każdy z graczy, poczynając od wygrywającego licytację, a kończąc na tym, który podczas licytacji pierwszy spasował, zbiera zwierzęta, które występowały na zadeklarowanym przez niego wcześniej terenie. Tu właśnie występuje najciekawszy w grze element blefu i szczęścia, bo nieraz zdarza się, że ten, który odpadł z licytacji przedostatni, nie zabierze nic, gdyż jego tereny łowieckie pokrywają się z tymi, na których wcześniej polował wygrywający licytację, a ostatni z graczy nie zostanie z pustymi rękami, albowiem obstawił łowiska, którymi nikt wcześniej nie był zainteresowany.
W momencie kiedy skończy się zwierzyna, kończy się również partia. Każdy punktuje jedynie te gatunki, których posiada najwięcej ze wszystkich graczy oraz za posiadane bumerangi (które wcześniej stanowiły walutę podczas licytacji). Gra prostsza niż bumerang, a ile daje frajdy :). Jeżeli ktoś szuka fajnego fillera, krótkiej gry rodzinnej lub nie wie od czego zacząć przygodę z planszówkami, a jednocześnie obawia się wydać na początek zbyt dużo pieniędzy, to z czystym sumieniem mogę mu polecić właśnie Bumerang.
Pingwin
Moja rodzina w Święta się zbuntowała i – poza nieśmiertelną Jengą – kazała mi schować planszówki do lamusa. Postanowiła kultywować naszą wieloletnią tradycję i po obfitym posiłku zagrać w karty. Tym sposobem na stół powędrował Remik. Remików jest jak psów. Remik stukany, remik rozbójnik, Remik-gin, a na dodatek, ile rodzin, tyle wariantów – a to różna ilość rozdawanych kart, a to inny pułap punktów przy pierwszym wyłożeniu, inne zasady dokładania kart (zwłaszcza ostatniej) i odzyskiwania jokerów. Jeszcze nie spotkałam dwóch rodzin, które by grały tak samo. Ale cel jest jeden – wykładając przed sobą sekwensy i komplety, pozbyć się kart z ręki. Kto gra w karty, ten wie, że zabawa jest przednia. A dla tych, którzy nie lubią grać w karty dobra nowina: zawsze możecie sięgnąć po Rummikuba. Idea jest ta sama, ale możliwości więcej (najbardziej zbliżony jest do tego remik rozbójnik) – jednym słowem, w swoim ruchu możesz niemal wszystko, byle końcowy efekt na stole był zgodny z regułami wykładania. Podsumowując, w Rummikubie czacha dymi aż miło, a dwie talie 52-kartowe z powodzeniem mogą konkurować z najlepszą planszówką.