Kolejny wtorek i kolejna porcja cotygodniowych wrażeń znad planszy…. Kilka osób bawiło się jak dzieci, kilka ostro móżdżyło, inni patriotycznie popierali polski przemysł planszowy (ppppp ;), a … zresztą, co Wam będę opowiadać. Przeczytajcie sami!
Tonks
Etykieta na pudle Spiel des Jahres działa bardzo zachęcająco w sytuacji gdy ktoś zastanawia się nad tym, czym by tu wzbogacić swoją kolekcję. Gra Istanbul okazała się być warta tego wyróżnienia. Gwar tureckiego bazaru pochłonął nas na dobre i z uporem maniaków rozgrywaliśmy kolejne partie. Gra jest niesamowicie dynamiczna i dająca możliwości układania świetnych konfiguracji złożonych ruchów. Mechanika „śladu ślimaka” działa doskonale. Zalecane przez autora układy pól w zależności od stopnia zaawansowania, pozwalają na wypracowanie dobrych strategii w pierwszych partiach. Później można podnieść poprzeczkę, poprzez konstruowanie tzw. „długich tras” lub losowe rozstawienie płytek. Dzięki temu mamy zagwarantowaną dość sporą regrywalność.
W Istambule bierzemy tak naprawdę udział w wyścigu o diamenty. Kto pierwszy zdobędzie określoną ilość potrzebną do zwycięstwa (w zależności od liczby graczy), wygrywa. Sposobów na triumf jest bardzo dużo. Można zainwestować w produkty i zdobywać diamenty w pałacu sułtana, albo zbierać liry i nabywać drogocenne kamienie u sprzedawcy. Można również być pobożnym i odwiedzić kilka razy dwa meczety, zdobyć płytki i w bonusie otrzymać diament. Ujmując w dwóch słowach: cuda wianki, jak to na tureckim bazarze. Gra obfituje w interakcję i wymaga czujności względem innych graczy. Bardzo szybko można objąć prowadzenie, ale równie szybko można je stracić. Emocje, strategia i dynamizm – triada składników dająca naprawdę świetną grę.
Szalona Misja to arcyciekawa propozycja odwzorowania komputerowej, zręcznościowej platformówki na planszy. Otrzymujemy grę wyposażoną w dość nietypowe komponenty: kilkanaście światów z różnymi poziomami, tabliczki do rysowania, pisaki, bomby i nagrody. Co trzeba robić? Rysować. Ta gra to prawdziwy wulkan emocji, z którego wypływa lawa śmiechu. Rysujemy ścieżki, otaczamy przedmioty, unikamy groźnych stworów i bomb. Gra wykorzystuje umiejętność przestrzennego i geometrycznego odwzorowania rysunku na białej, pustej planszy. Należy wykazać się wielką precyzją w ocenianiu odległości, kształtu, wysokości itp. Brzmi nieco jak działania ze szkolnej matematyki? Cóż gdyby tak wyglądała geometria na matmie – byłaby to moja ulubiona lekcja. Emocje sięgają zenitu zarówno wśród osób grających, jak i wśród obserwatorów. Warto zwrócić uwagę na dodatkowe aktywatory śmiechu:
- Ktoś rzucił ci na planszę banana, przez którego masz ograniczoną swobodę rysowania
- Bomba – kara, która ujawnia się pod postacią musu rysowania lewą ręką lub na wyprostowanym łokciu, trzymania pisaka tylko kciukiem i małym palcem itp.
Każdy świat kończy się ostateczną walką z bardzo wymagającym bossem. Prawdę mówiąc można polec już w pierwszym świecie, bo akurat zabraknie milimetr do otoczenia nie wiem, np. dynamitu. Bossa z ostatniego świata jak na razie tylko obejrzałam. Wiele ćwiczeń przede mną, by spełnić jego wymogi. Ta gra to świetny pozycja na dłuższe posiedzenie (gramy w kilka światów) lub rozruchowy filler, dzięki któremu rozgrzejemy umysł do cięższych potyczek. Grafiki –moim skromnym zdaniem – mistrzostwo; tytuł – w pełni adekwatny do przeżywanego szaleństwa.
Ginet
W tym tygodniu na planszówki poświeciłem dwa wieczory. Oba zdominowały lekkie produkcje z gatunku gier rodzinnych. Podczas środowego spotkania na stół trafili Osadnicy z Catanu i Mumia: Wyścig w bandażach. Pierwszy tytuł darzę ogromnym sentymentem i szacunkiem za wciągnięcie mnie w świat gier planszowych i mimo przeszło 100 rozegranych partii, od czasu do czasu chętnie do niego wracam.
W Mumię grałem do tej pory zdecydowanie rzadziej (około 10 partii). Grę kupiłem z myślą o spotkaniach w większym gronie (daje możliwość rozgrywki w 6 osób) lub do roli gateway’a. Proste zasady, w których, niczym w Chińczyku, rzucamy kostką i poruszamy naszymi pionkami w kierunku mety, z tą różnica, że pola z których schodzimy jako ostatni zabieramy ze sobą (czasem jest to dla nas korzystne, innym razem nie), śliczna, kolorowa grafika zaserwowana nam przez polskiego wydawcę oraz krótka i dynamiczna rozgrywka przyciągną do stołu nawet planszówkowych sceptyków. My namówiliśmy kolegę (zadeklarowanego miłośnika Osadników z Catanu i przeciwnika innych gier planszowych w ogóle) na jedną partię. Skończyło się na czterech i to tylko ze względu na nieprzyzwoicie późną, jak na środek tygodnia, porę.
W sobotę postawiliśmy głównie na polskie produkcje. Na początek sprawdziłem ponownie ze znajomymi czy budowa autostrad nad Wisłą to rzeczywiście takie trudne zadanie (Polska w budowie). Ponownie okazało się, że nie i mimo prac wykopaliskowych w trzech województwach po około godzince udało mi się grę wygrać. Obecnie czekam na odpowiedź Ministerstwa Infrastruktury w sprawie mojej propozycji rozegrania pokazowej partii.
Drugie na tapetę trafiło CV. Moje alternatywne życie po rozgrywce wygadało następująco. Po odbyciu stażu dostałem fuchę w korporacji taty i szybko przeszedłem na wcześniejszą emeryturę. Stres związany z pracą spowodował jednak konieczność wizyt u psychoterapeuty. Poza tym powodziło mi się całkiem dobrze. Dorobiłem się wnucząt, mimo że dzieci nie miałem, a dyplom MBA i doktorat uzyskałem bez odbycia studiów. Jeżeli chodzi o majątek to kupiłem skuter, a mieszkanie odziedziczyłem w spadku (biedny tata, ta praca go wykończyła). Co ciekawe w ramach zapomogi dla biedaków przed trzecią runda gry dostałem willę w górach (sic!). W rozgrywce postawiłem na zdrowie, co jednak nie zapewniło mi zwycięstwa.
Jako trzecie na stole wylądowało K2. Tytuł autorstwa Adama Kałuży to rzadki przedstawiciel gier, w których największym wrogiem gracza jest … on sam. Próbując maksymalizować ruchy i zwyciężyć w wyścigu na szczyt często podejmujemy nieprzemyślane ryzyko licząc na uśmiech fortuny przy następnym dociągnięciu kart. Ale jak w którymś momencie „zdrówko” nie przyjdzie na czas i zastanie nas śnieżyca, na szczycie góry to giniemy i emocje właściwie się dla nas kończą. Pomocą mogą okazać się karty poręczówki, ale tacy hardkorowi gracze jak my tego nie potrzebują (lepiej w połowie gry zginać i stracić szanse na zwycięstwo, a potem przez resztę partii siedzieć nadąsanym).
Na dobranoc sięgnęliśmy jeszcze po Splendor. Ta gra w niecałe dwa miesiące od zakupu gościła na moim stole już 15 razy. Jest to wynik jakim niektóre z moich planszówek nie mogą się poszczycić mimo rocznej obecności w mojej kolekcji. I nie chodzi tylko o „kobyły” typu Runebound czy Cywilizacja: Poprzez Wieki, ale też o gry lżejsze, w których czas rozgrywki nie przekracza godziny.
Jedynym logicznym wytłumaczeniem popularności tej gry jest dla mnie to, że w szlachetnych kamieniach, jakie zbieramy zaklęta jest jakaś magia. Grafiki są niby fajne, tylko że nikt na nie nie patrzy, mechanika tak nowatorska jak silniki parowe, a losowość w dobieraniu kart ogromna. A mimo to na koniec partii każdy twierdzi, że się dobrze bawił, nikt nie narzeka na to, że los mu pokrzyżował wygraną, a wszyscy, niezależnie od swojego wyniku i planszowego zacięcia, z chęcią zagrają kolejną partię.
WRS
Za mną partia dwuosobowa. Zdecydowanie za luźno na planszy (mimo przeszkadzajek w trzecim kolorze). Mimo to, wrażenia bardzo dobre. Sporo dróg do zdobywania pezetów – można budować swoje opus magnum, ale też skupić się na akcjach punktujących na planszy secesji czy tworzeniu i sprzedawaniu dzieł sztuki. Bardzo oryginalne pomysły zawarte w grze zachęcają do kolejnych partii. Ograniczenie obszaru dostępnych akcji, konieczność opłaty gotówkowej albo w robotnikach za akcje z dwóch różnych obszarów. Ciekawy mechanizm regulowania cen dzieł sztuki oraz niespotykany w innych grach cyrkiel decydujący o kosztach budowy budynków. Obowiązek spłaty pomocników na koniec gry, sowita premia z szybkie pasowanie. Sporo tego jak na jedną grę… Tym chętniej zagram w szerszym, najchętniej pełnym składzie.
Prosta, ale bardzo pocieszna gra zręcznościowa. Wykorzystuje elektroniczny gadżecik – szybkiego karalucha. Gracze, po rzucie kostką, starają się tak zmieniać układ labiryntu, aby skierować szkodnika we właściwe norki. Proste aż do bólu, ale dające mnóstwo frajdy. Jeśli ktoś szuka pomysłu na prezent dla młodszych graczy, to warto na to zwrócić uwagę. Dzieciaki to polubią!
O samej grze wiele nie da się pisać (cóż można np. o Jendze opowiedzieć?), ale miłe jest to, że wciąż tak proste pomysły się pojawiają i ludzie tworzą takie beztroskie gry.
Niedawno do klubowych zbiorów trafiła kościanka o produkcji piwa. Podobnie jak w przypadku gry o Brukseli, także tutaj mamy kilka nietypowych rozwiązań, które zachęcają do eksploracji metaprzestrzeni tej gry. Ograniczenie rozgrywki przez limit zrealizowanych kart celów (czyli uwarzonych wg receptur warek piwa) powoduje, że nie jest tak oczywiste podjęcie decyzji o zużyciu dostępnych w magazynie zasobów. Wydaje się, że warto poczekać na możliwość zrobienia naprawdę wartościowego produktu, aby zdobyte punkty zrekompensowały nasze nakłady. Co prawda, jak w każdym euro, niemal wszystko punktuje, ale jednak nie wszystko tak samo efektywnie. Ciekawa jest taka rywalizacja ujęta w zupełnie inne ramy. Chętnie rozegram jeszcze kilka partii, aby upewnić się, że te pierwsze wrażenia są słuszne.
Veridiana
Ja będę nudna do bólu. Tradycyjna piątkowa 5-osobowa partia w Cavernę zakończyła się moim spektakularnym zwycięstwem z liczbą 92 punktów (rekord!) :D
I ja także miałam przyjemność (tak – PRZY-JEM-NOŚĆ) wypróbowania swych sił w podejmowaniu Szalonych Misji. Świetna zabawa, o ile się pamiętało, z której strony ekranu rysować. bo niestety strony nie są sobie równoważne, z jednej zdecydowanie gorzej zmazuje się nasze bazgr… trasy misji, ale brak ku temu jakichkolwiek oznaczeń, więc trzeba ufać opuszkom palców, że wyczują różnicę. Gra pozyskana dla dzieci w świetlicy na chwilę obecną zadomowiła się u mnie. Dostaną ją, jak mi się już znudzi ;)
Sam u siebie zauważyłem, że na Gamesfanaticu ostatnio z prawdziwą niecierpliwością czekam na „Cotygodnik”. Tal trzymać!
P.S. WRS – przywoź „Bruxelles 1893” na MiniPionka – chętni się na pewno znajdą. Jeden już jest :)
U siebie zauważyłem coś podobnego. Czyżby jakaś epidemia? ;)
Fajno :) Zarażajcie kolejne osoby ;)
Bruksella -> polecam szczególnie w 4 osoby o podobnej znajomości gry.
To jedna z tych gier, gdzie osoba słabo grająca może miec duży wpływ na wyniki pozostałych (zostawiając zbyt często możliwość wygrania „kolumny” kolejnemu w kolejności graczowi).
ale w ogóle genialny EuroSuchar :)