Dawno, dawno temu, w innym świecie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych bawiłem się nagminnie w tworzenie gier. Były to czasy mojej podstawówki oraz liceum i w większość stworzonych produkcji nigdy nie zagrałem. Robiłem je bo miałem potrzebę tworzenia. Jednak nie lubiłem ówcześnie balansowania, „strojenia” zasad. Nie chciało mi się na to poświęcać czasu. Interesowały mnie głównie koncepcje, rysowanie planszy, wymyślanie fabuły, mechaniki. Ale wyprowadzanie gry na ludzi to co to nie. Byłem też aktywnym graczem komputerowym i wiele tych planszówek to były nic innego jak produkcje, które wyrażały moje marzenia, bo chciałem mieć daną grę, a była niedostępna na moje komputery albo brakowało mi czegoś w grach dostępnych i musiałem to dorobić.
Jednak w trakcie tych dawnych, dawnych czasów powstały dwie produkcje inne niż reszta. Gry, w które zagrywałem się od rana do wieczora z rodziną i kumplami. Tytuły, w które rozegrałem setki partii. Jedna gra pochodziła z czasów, gdy chodziłem do podstawówki. Stąd jest bardziej infantylna i związana z dziecinnymi zainteresowaniami. Druga to czasy liceum. Stąd oparta na bardziej dojrzałych koncepcjach – konflikcie, polityce, ekonomii. Chciałbym opisać dziś pierwszą z nich.
Zanim dokładnie o niej trochę wstępu. W okresie podstawówki miałem z moim kumplem jasno ustalony ideał gry. Najlepszej z najlepszych. Nazywaliśmy ją, jak tylko dziecko najprościej potrafi, grą „jak w życiu”. Czym gra bardziej odzwierciedlała naszą rzeczywistość, jej możliwości, skomplikowanie i dostępne wybory, tym była dla nas atrakcyjniejsza. Warto dodać, że nie było wtedy gier fabularnych dla nas dostępnych, stąd nie mogliśmy skorzystać z obecnie od razu nasuwającego się rozwiązania. Musiały wystarczyć gry na ośmiobitowce oraz planszówki.
Wszystko zaczęło się od gry-zabawki. Nazywało to się, jak dobrze pamiętam, Kierowcą Doskonałym. Rok gdzieś 1989. Była to zabawka, w której za pomocą kierownicy ruszało się samochodem na magnes. Jeździł sobie po narysowanych uliczkach i uczył dziecko znaków drogowych. Początkowo zabawne, dość szybko się nudziło. Nie mniej potencjał był i pojawiało się lekkie odczucie „jak w życiu”. Zacząłem, więc go przerabiać. Dorabiać jakieś różne zasady, dodatkowe pojazdy itd. itd. Nazwałem to „Życie” i miało oddawać jak najbardziej życie przeciętnego człowieka i postępy w karierze. Pomysł podchwycił mój kumpel. Niestety nie miał wspomnianej zabawki, więc zaczął tworzyć od początku do końca własne plansze. I to był strzał w dziesiątkę. Ponieważ nic go nie ograniczało, żadne mechanizmy sterowania zabawką (jak u mnie), ale po prostu tylko wprowadzone zasady i kostka. Gdy zagrałem w to u niego oświeciło mnie i doszedłem do wniosku, że to jest odpowiednia droga. Wyrzucić natychmiast Kierowcę Doskonałego i zrobić wszystko od początku. Błyskawicznie narysowałem trzy własne plansze. Początkowo graliśmy w obie wersje, jednak moje „Życie” dynamicznie rozwijałem, pojawiały się plansze za planszą, co raz to nowe pomysły. I w pewnym momencie graliśmy tylko w to jedno moje.
Pierwsza plansza – Anglia, na górze pierwsza edycja, na dole druga.
Czym było „Życie”? Dziecinnym symulatorem zarabiania pieniędzy, wspinania się po szczeblach kariery, kupowania domów i dóbr, podróżowania środkami transportu. W ciągu paru lat doczekało się dwóch edycji i około trzydziestu pięciu plansz. Mechanika była do bólu banalna, ale dostarczała sporo możliwości i dróg wyboru. A o to nam chodziło. Generalnie rzucaliśmy kostką i chodziliśmy sobie po polach ruchu. Każda plansza to było jedno państwo lub miasto. Zaczynało się od jakiś najprostszych prac np. wyrzucania śmieci, zanoszenia listów pocztowych czy odprowadzania dzieci do przedszkola. Polegało to na podejściu pod jakiś nieobsłużony jeszcze budynek mieszkalny, wzięciu wymaganych śmieci/listu/dziecka i zaniesienia go na śmietnik/pocztę/przedszkole. Za co dostawało się pieniądze. Raz dziennie trzeba było odwiedził bar, jak się tego nie zrobiło lądowało się w szpitalu. Do tego można było brać udział w różnych grach losowych i stawiać różne stawki. Gdy rzuciło się sześć na kostce mijała godzina na zegarku. Jeżeli przed godziną dziewiątą nie wróciło się do hotelu (lub do swojego domu) lądowało się na policji. Proste, ale skuteczne :) Między miastami można było latać samolotem (błyskawicznie, ale bardzo drogo). Do szybszego niż piesze poruszania można było kupić rower, motor, samochód itd. Większość z nich miało benzynę (rzuciłeś 1 traciłeś egzemplarz paliwa, który trzeba było kupować na stacji benzynowej). Mogłeś brać pożyczki i zakładać konto w banku (oprocentowane).
USA jako jedyne dzieliło się na miasta, każde po jednej, podwójnej planszy.
Oczywiście wyrzucanie śmieci to był dopiero najniższy szczebel kariery. W trakcie gdy mogliśmy zdobywać punkty reputacji (odwiedzanie parków, opery i innych przybytków kultury, edukacja). Co otwierało nam drzwi do bardziej dochodowych zawodów. Przewozy towarów na tirze, życie na farmie, prowadzenie gazety i zespołów piłkarskich itd. itd. wyboru było sporo. Do tego jeszcze dochodziło spędzanie wakacji. Wszystko to odbywało się na planszy zanim pojawiła się pecetowa klasyka Jones in The Fast Lane, nie mówiąc już o hicie ostatnich siedmiu lat czyli The Sims.
Miejsce na wakacje – Miami
Dziś gra oczywiście nie nadawałaby się zupełnie do grania. Dziecinna mechanika, prymitywne plansze, ale wtedy to był hicior wśród moich kumpli i dziecięcej części rodziny. Graliśmy i graliśmy, kiedy tylko był czas. Zabawne, ale gra nie posiadała jasno ustalonego celu, nie miała oficjalnego końca (i nikomu to nie przeszkadzało). Grało się najczęściej na czas. Jeżeli ktoś musiał iść do domu to podliczało się dochody i wygrywał kto więcej się dorobił. Najbardziej zaawansowany finisz zaliczył mój brat. Pożyczył „Życie” kiedyś ode mnie na czas wakacji. I ze swoim kumplem grali w to przez dwa miesięce, dorabiając się tak niewyobrażalnych sum pieniędzy, że musieli zaglądać do encyklopedii jak nazywają się tak duże liczby. Dzięki czemu poznali takie słowa jak tryliard czy kwadrylion :) To tyle jeżeli chodzi o najlepszą zrobioną przez siebie planszówkę zza czasów szkoły podstawowej. A w jakie samoróbki graliście wy w czasie waszego dzieciństwa?
Pancho! Tyś sie chyba na sesji planszówkowców urodził ;) Po przeczytaniu tego wpisu jestem naprawdę w szoku, co może wymyślić dziecko w szkole podstawowej. Słowa wielkiego uznania! Myślę że i dzisiaj znaleźliby się chętni żeby w to zagrać. No właśnie… czy pomysł nie wydaje Ci się dobry do zrealizowania jakiejś super-gry? Pomysł plansz pomiędzy którymi można się poruszać, pomysł prowadzenia normalnego życia, czyli 'symulator życia na planszy’ („_BoardSims_ albo _Mr Jones the Boardgame_”). Wystarczyłoby zmienić mechanizmy, rozbudować plansze i zależności ekonomiczne, społeczne itp. Co do gier w które sie zagrywałem w dzieciństwie, to pamiętam jak gdzieś w okolicach początku podstawówki (będzie ok. 1985-87) kuzyn przyjechał w odwiedziny, wziął kilka kartek A4 i rozrysował planszę, gdzie się kupowało ulice, siedziało w więzieniu, budowało domki… Tak dobrze myślicie – zrobił po prostu Monopol, który wcześniej gdzieś podejrzał. Dzisiaj mam go za geniusza – bo odtworzył gierkę tak wiernie i sensownie że się w nią zagrywaliśmy (raczej była nie do kupienia) i tutaj zejdę z tematu samoróbek… Później mama kupiła mi 'Cosmic super business’ – mniam mniam świetny klon Monopolu, a trochę później Odkrywcy nowych światów (nigdy jej nie zgłębiłem – ilekroć próbowałem, zawieszałem się) no i oczywiście Magię i Miecz. Z gier planszowych w które grałem za dawnych czasów chciałbym jeszcze wymienić FLOTĘ, o której pisałem na forum g-p: http://www.gry-planszowe.pl/forum/viewtopic.php?p=24796#24796
Gierka była o tyle fajna, że chętnie bym do niej wrócił.
Pozdrawiam i jeszcze raz gratuluję dzieciństwa! Z plansz które rozrysowałeś wynika że miałeś bardzo dużą wiedzę o świecie!
’Raz dziennie trzeba było odwiedził bar, jak się tego nie zrobiło lądowało się w szpitalu’
interesujące -skąd taka obserwacja? :)
z tego co piszesz podobają mi się rozwiązania mechaniki (6- mija godzina, 1- samochód zużywa paliwo)
tak mi sie skojarzyło np z amunicją w doom boardgame:)
ja grałem w focus, komandosów(wierna samoróbka z odrysowaną mapą i kartami), flotę- fajna tylko często sie rozsynchronizowywało położenie min, ciągle mam swój Transsolar Encore-dużo w to grywałem sam, może spróbuję ze znajomymi kiedyś jeszcze. Labirynt Śmierci- pamiętam ze bez oszukiwania czasami było ciężko:)
Oczywiscie Magie i Miecz(dużo), trochę Riska i Stratego. Bruce Lee – 'gra komputerowa bez komputera tak to reklamowali’:D nawet łandnie wykonana.
z samoróbkek oprócz komandosów to scrabble(plansza z go- mam do dzis pomazaną) i literki z rewersów żetonów labiryntu śmierci. Scrabble było opisane jako 'krzyżanka’ czy jakoś tak w archiwalnym numerze 'Problemów’ przez Pijanowskiego. Miało inne reguły-układanie tylko rzeczowników, nie mogą powstawać dodatkowe bezsensowen słowa na planszy-ale sie nie liczą do punktów:(, i znaczniki na końcach ułożonego słowa.
Widzę, że mieliśmy podobne potrzeby. Razme z kuzynami rysowaliśmy i robliśmy gry planszowe (pamiętam, jak robiłem własne plansze udające grę Preliminary Monty i później udawałem, że chodzę ludzikiem po nich… nie mogę teraz pojąć jak to mogło działać :-)) – najpierw proste, później coraz bardziej skomplikowane. A przed długi czas myśleliśmy, że RPG polega na chodzeniu po mapie (gra Phantasia, czy jakoś tak na Atari) i napotykaniu różnych istot. Dopiero pierwsze numery pisma Magia i Miecz nas wyprowadziły z błędu i zaczęło się tworzenie własnych systemów RPG. Później już graliśmy w kupowane Warhammery, Call of Cthulhu i inne takie tam. Ostatni raz w RPG grałem chyba z 8-10 lat temu…
A z gier planszowych to oczywiście Magia i Miecz, której wszystkie części dostałem w podstawówce pod choinkę. Do tego Wojna o Pierścień, w którą jednak się bardzo ciężko grało…
No i pamiętam, że z kolegą graliśmy w żołnierzyki – były do kupna zestawy plastikowych małych żołnierzyków – robiliśmy z koców 2 wzgórza, przedzielaliśmy je jakąś zasłoną i każdy z nas rozstawiał ileś żołnierzyków (każdy na swoim wzgórzu). Potem odsłanalismy zasłonę i na zmianę strzelaliśmy wybranym żołnierzykiem w wybranego żołnierzyka przeciwnika – kłócąc się, czy on jest widoczny dla strzelającego, czy nie. Kto pierwszy wystrzelał wszystkich wygrywał. W sumie to jakieś początki bitewniaków (w które grałem ze 2-3 razy) :-).
Niezbadana jest wyobraźnia dziecka. Nasze dzieci będą miały wszystko na gotowe… trochę szkoda…
Ciekawy temat – wart wątku na g-p…
No i opowiedz o tej drugiej grze…
He, ja w podstawowce jakos nie myslalem o takich sprawach ;-) Choc jak dluzej pomysle, to cos tam kombinowalem, glownie gry 1-osobowe, np. skoki narciarskie czy symulacja rankingu tenisistow (w obu przypadkach nazwiska oczywiscie rzeczywiste). Nie pamietam szczegolow, ale ich podstawa byly rzuty kostka.
A w liceum to juz nie bylo czasu na wlasne gry – wszedl komputer, do tego planszowki typu Kreta, Ardeny, Labirynt Smierci, Odkrywcy Nowych Swiatow, Gwiezdny Kupiec i szereg innnych – i nie 'tzreba’ bylo wymyslac juz wlasnych ;-)
Pancho! Wizjonerze! Jestem pod wrażeniem. Moja fantazja w podstawówce nie poszła niestety w tę stronę. Raczej próbowałem pisać powieść w realiach średniowecza (skończyło się na dwóch stronach pierwszego rozdziału). No i grałem w szachy. Dużo grałem w szachy.
Ech, odżywają wspomnienia.. :) Ja również tworzyłem gry na swój własny użytek, ponieważ podobnie jak Ty, nie miałem komputera… pamiętam, że zrobiłem swego czasu grę wzorowanach na Bogach Wikingów, a przedstawiającą zmagania sił niebiańskich i piekielnych;P Poza tym m.in. karcianka o rybach w jeziorze (z których jedne zjadały drugie, same będąc zjadane przez jeszcze inne), gra dla jednej osoby o człowieku, któy uciekał z więzienia, gra, w której rzucało się kostką i chodziło po labirynie (zbierając przedmioty i złoto, polując na potwory), oraz gra, w której chodziło się po różnych poziomach wyspy, a celem było dotarcie na sam jej dół, zbierając po drodze klucze, które umożliwią odpłynięcie z niej. Oczywiście wyspa roiła się od przeciwników różnego rodzaju. Część materiałów z tej ostatniej gry zachowała się jeszcze, wszystko inne niestety, zaginęło :( Do dziś, jak o tym pomyślę, to mam z tego powodu dyskomfort – byłyby z tego naprawdę miłe pamiątki.
Ha, faktycznie wspomnienia odzywaja! Ja wczesne dziecinstwo spedzilem przede wszystkim przy Bajtku (byly tam drukowane plansze do gier komputerowych, w ktore nie wiem jak gralismy z kolegami bez komputera), potem przy Cosmic Business (klimaty SF, czad), w koncu tez samorobki – bedac pod wrazeniem Rambo i innych tego typu produkcji, zrobilem wariacje Monopoly, w ktorej chodzilo sie po Wietnamie… nie pamietam juz co tam sie robilo i po co :) W kazdym razie nazywala sie mrocznie Sajgon i zagrywalismy sie w nia bardzo dlugo.
Koncowka podstawowki to Encore kupowane w skladnicach harcerskich za grosze i rozkmninianie o co chodzi. Dopiero w 6. czy 7. klasie udalo nam sie z kumplami rozwiklac zagadke Gwiezdnego Kupca (przelezal w szafie ze 3 lata) i od tego czasu szal – nie istniala inna gra. Dorabialismy wlasne zasady, dodatkowe moduly, dodatkowe statki, itp.
W liceum robilismy tez jakies proste planszowki, ale zadna nie wyszla poza zakres testow i kilku gier. Potem przerzucilismy sie na komputery… i tak juz zostalo na baaaardzo dlugo :).
1) maluman
„czy pomysł nie wydaje Ci się dobry do zrealizowania jakiejś super-gry?”
Pomysł jest dobry, tylko, że ta gra to wielki kombajn, a obecnie na świecie są modne krótkie Eurogry. Zresztą może i masz rację i warto jeszcze kiedyś do tego wrócić…
„Z plansz które rozrysowałeś wynika że miałeś bardzo dużą wiedzę o świecie!”
Nie przesadzajmy. Tyle co było na lekcji geografii i się nauczyłem z atlasu :) Plansze dość swobodnie odwierciedlały poszczególne państwa.
2) Don Simon
„pamiętam, jak robiłem własne plansze udające grę Preliminary Monty i później udawałem, że chodzę ludzikiem po nich… nie mogę teraz pojąć jak to mogło działać :-)) – najpierw proste, później coraz bardziej skomplikowane. A przed długi czas myśleliśmy, że RPG polega na chodzeniu po mapie (gra Phantasia, czy jakoś tak na Atari) i napotykaniu różnych istot.”
Don Simon to jest w 100% to co my z kumplem myśleliśmy. Dla nas RPG to było chodzenie drużyną i zabijanie potworów (Labirynt Śmierci był RPG, Phantasie było RPG, Alternate Reality było RPG, podobnie Ultima 3 :) ). Ale tytuły przypomniałeś (Preliminary Monty i Montezuma Revenge – super gierki). Zresztą ja mam jeszcze kilka prototypów gier, których nigdy nie skończyłem w szkole podstawowej, a miały to być wesje Ultimy czy Phantasie na planszy. Kiedyś może coś o tym napiszę.
„No i pamiętam, że z kolegą graliśmy w żołnierzyki”
Tak. Jak najbardziej można te zabawy nazwać wczesnymi bitewnikami. U mnie było to samo. Mieliśmy zrobioną jakąś prymitywną, ale prostą mechaniką i przeprowadzaliśmy bitwy małych żołnierzyków.
3) flak
„Ech, odżywają wspomnienia.. :) Ja również tworzyłem gry na swój własny użytek, ponieważ podobnie jak Ty, nie miałem komputera…”
Ależ ja miałem komputer, po prostu wiele gier było na inne typy komputerów :) I tych mi brakowało :)
4) Nataniel
„Ha, faktycznie wspomnienia odzywaja! Ja wczesne dziecinstwo spedzilem przede wszystkim przy Bajtku (byly tam drukowane plansze do gier komputerowych, w ktore nie wiem jak gralismy z kolegami bez komputera)”
Mój ojciec kupował Bajtka numer za numerem. W środku zawsze narysowana była cała plansza gry, dwie recenzje, nieśmiertelności i Top Ten. Czytałem to po kilkanaście razy w każdym numerze :)
Pancho, zadziwiłeś mnie niepomiernie.
Ja też miewałem swoje wizje — odkąd w Fantastyce sprzed lat przczytałem artykuł o grach fabularnych i figurkach (na dodatek ilustrowany m.in. zdjęciami… Talismanu ;), zacząłem chorować na gry, granie i wymyślanie gier. Pech chciał, że żaden z moich kolegów w nic takiego nie grał, ani żadnej takiej gry nie miał. Potem kupiłem Bitwę na Polach Pelennoru i zagrałem z nią w kuzynem raz w życiu. Była wtedy dla nas tak trudna, że nie skończyliśmy. I nie o to chodziło. Potem zaczęły się pojawiać inne gry Encore, w tym moje dwie ulubione — Labirynt śmierci, czyli Death Maze Grega Costikiana — mniam! I Odkrywcy Nowych Światów. Na podstawie obu gier której stworzyłem (ale nie skończyłem… to moja bolączka do dziś, trudności w kończeniu różnych rzeczy) własną grę z losowo budowaną planszą z heksów w stylu fantasy. Heh, namalowaną planszę gdzieś mam, ale niestety nie w Warszawie :) nadal jednak nie miałem z kim grać… Dopiero ok. 1995 r. trafiłem do klubu RPG i tam się nagrałem w gry fabularne, że hej! I jakoś o planszówkach na jakis czas zapomniałem…
Pancho, zadziwiłeś mnie niepomiernie.
Ja też miewałem swoje wizje — odkąd w Fantastyce sprzed lat przczytałem artykuł o grach fabularnych i figurkach (na dodatek ilustrowany m.in. zdjęciami… Talismanu ;), zacząłem chorować na gry, granie i wymyślanie gier. Pech chciał, że żaden z moich kolegów w nic takiego nie grał, ani żadnej takiej gry nie miał. Potem kupiłem Bitwę na Polach Pelennoru i zagrałem z nią w kuzynem raz w życiu. Była wtedy dla nas tak trudna, że nie skończyliśmy. I nie o to chodziło. Potem zaczęły się pojawiać inne gry Encore, w tym moje dwie ulubione — Labirynt śmierci, czyli Death Maze Grega Costikiana — mniam! I Odkrywcy Nowych Światów. Na podstawie obu gier której stworzyłem (ale nie skończyłem… to moja bolączka do dziś, trudności w kończeniu różnych rzeczy) własną grę z losowo budowaną planszą z heksów w stylu fantasy. Heh, namalowaną planszę gdzieś mam, ale niestety nie w Warszawie :) nadal jednak nie miałem z kim grać… Dopiero ok. 1995 r. trafiłem do klubu RPG i tam się nagrałem w gry fabularne, że hej! I jakoś o planszówkach na jakis czas zapomniałem…
A ja myślałem, że jestem taki wyjątkowy:(
Pierwsze gry które zrobiłem, w wieku 7 lat, to były ,,planszyfikacje” gier komputerowych zwanych platformówkami. Brałem kartki z bloku, rysowałem ,,rzut boczny” pomieszczeń o kilku poziomach, gdzie polami były centymetrowe odcinki na ,,podłodze”, rysowałem obustronne profile postaci i po wycięciu, grałem w to z kolegami ze świetlicy. Wszystko oparte na kostce. Pamiętam że każda postać czymś się odróżniała. Rycerz miał minus do ruchu, ale pancerz trudniejszy do przebicia. Ninja mógł przeskakiwać nad postaciami, minięcie przeciwnika nie było dozwolone, i rzucać gwiazdkami. Karateka nie miał broni i pancerza, ale był bardzo szybki. Nie pamiętam o co tam chodziło, ale graliśmy w to bardzo długo. Wkrótce cała świetlica produkowała swoje plansze i nowych bohaterów.
Potem zacząłem tworzyć gry w świecie transformerów. Działało to bardzo podobnie tyle że plansza była miastem z lotu ptaka. Każdy miał swojego robota o specyficznych właściwościach.
W szczytowym momencie ,,kariery” zacząłem tworzyć gry ,,trójwymiarowe”. Był to taki trójwymiarowy rysunek który łączył w sobie dwa poprzednie ,,style”.
Ostatnim etapem tamtego okresu była próba stworzenia gry strategicznopodobnej mającej zobrazować konflikt na Pacyfiku.
Narysowałem planszę, przeliczyłem tysiące parametrów okrętów, samolotów, produkcji itp. i… wyrosłem z tworzenia gier.
Dlaczego wróciłem?
W wieku 20 lat przeczytałem wywiad z aktorem grającym ,,Ediego”, a wiele lat wcześniej Tolka Banana. Powiedział że wrócił do aktorstwa bo uznał że dobrze jest robić w życiu to co chciało się robić w dzieciństwie.
Tak się złożyło, że miałem wtedy mały kryzys na studiach i nie byłem do końca przekonany czy właściwą drogę wybrałem.
Spróbowałem więc przypomnieć sobie co lubiłem robić jako dzieciak, a że na karierę koszykarską było już mocno za późno, wróciłem do planszówek.