Bywają takie pobyty na Smolnej gdy człowiek wychodzi o 23:20 i myśli o jednym. Dlaczego w każdą grę, której się dotknął sromotnie przegrał. Zmęczenie? Przecież nie był zmęczony. Brak szczęścia? Możliwe, ale dzisiejsze gry rzadko kierują się tylko losem. Po prostu tak wyszło. Złe decyzje połączone z dobrymi przeciwnika i nic w tym dziwnego. Dobrze, że priorytetem są zupełnie inne kryteria. Pogadanie ze znajomymi. Wymienienie się żartami. Powygłupianie się. Generalnie spędzenie wesoło czasu, przy czym planszówki są najlepszym środkiem do tego uzyskania. Gdyby człowiek brałby to wszystko na serio to po takich porażkach jak te moje piątkowe dostałby wrzodów na żołądku. Cofnijmy się jednak do początku…
Pojawiłem się tradycyjnie blisko w pół do szóstej i dołączyłem się jako obserwator do partii Przez Pustynię. Dziwnie wyglądała ta rozgrywka. Zamiast tęgich min, skupionych w zamyśleniu twarzy siedziała banda wesołków i przerzucała się złośliwościami. To jeden, to drugi wskazywał, że ktoś inny jest poważnym zagrożeniem i wszyscy powinni się na niego rzucić. Pojawiały się zwroty typu sojusz, wojna, konflikt jak gdyby grali co najmniej w Shoguna. A towarzyszyły temu gromkie wybuchy śmiechu. Skandal! Tak potraktować tak poważną produkcję. Gdzie wymagane są grobowe miny i bezwzględna cisza. Reiner zapewne macha ze wściekłości pięścią z dalekiej Anglii.
Na szczęście z ratunkiem przybył ja_n i mogłem zaprzestać obserwowania tej szopki. Przenieśliśmy się do drugiej sali i zamierzaliśmy zagrać w Traumfabrik. Niestety jeden wymagany gracz – jax nie był obecny (właśnie w tym czasie „ćwiczył pawiana” przy przed chwilą wspomnianej partii Przez Pustynię). Stwierdziliśmy, że na niego poczekamy. To w co zagramy – przewijało się wtedy w mojej głowie, ja_na, Pauliny i Don Simona. Wtedy zauważyłem błysk w oku ja_na. Za chwilę ten sam błysk pojawił się w oku Pauliny. Narzucający się niczym natrętny akwizytor, pojawiający się u tej pary od dobrych dwóch miesięcy. Szalone, niezrozumiałe pożądanie grania tylko w jedną grę. Napiszę to specjalnie z kropkami między literami, bo boję się, że charakterystyczny odgłos wystukiwanych klawiszy mógłby wezwać jana i Paulinę pod moje drzwi – T.i.c.h.u.
Cóż. Stwierdziliśmy z Don Simonem, że czas poznać ten narkotyk i z opanowaniem profesjonalisty przeprowadzić jego zimną analizę. Szczególnie, że mieszkam pod jednym dachem z taką jedną, której na słowo T.i.c.h.u szybciej bije serce. Może wreszcie się wyjaśni o co z tym chodzi. Na moje i simonowe „Tak” ja_n i Paulina zawyli niczym wilk szykujący się do wbicia kłów w szyję bezbronnego jelonka Bambi. Zaczęliśmy rozgrywkę w
T.i.c.h.u
Tłumaczenie chwilę trwało, nie powiem, bo zasady choć nieskomplikowane posiadają kilka niuansów. W końcu z Don Simonem potwierdziliśmy, że jesteśmy gotowi i przy okazji wznieśliśmy gromkie okrzyki w imię naszego sukcesu. Na to Paulina i ja_n wymienili porozumiewawcze spojrzenie oraz cyknęli przez zęby. Coś takiego ostatnio widziałem w filmie „Hazardziści” i znaczyło „strzyżemy cieniasów”.
Strzyżenie przy pierwszym rozdaniu wyszło blado. Choć Don Simon zagalopował się i zakrzyknął śmiałym (lecz głupim) Tichu, którego nie zrealizował to przeciwnik również swojego Tichu nie ugrał, a poza tym stracił prawie wszystkie lewy. Co najlepsze ja_n zakończył rozdanie trzymając na ręku kartę z pieskiem.
Zawodowcy jednak się pozbierali i uznali, że był to falstart i szybko rozdali karty do kolejnego rozdania. Tym razem Don Simon opanował brawurowe (acz głupie) krzyczenie Tichu, wszystkie lewy zdobyliśmy, a jan skończył z jedną kartą. Zgadniecie z jaką? Z karty na jego dłoni smutno patrzył biały Pekińczyk. Właśnie wtedy poczułem, że gra jest naprawdę fajna. Nie dość, że inteligentnie stworzona to jeszcze potrafi upodlać przegranego. A nic nie może być od tego zabawniejsze. :)
Kolejne jedno czy dwa rozdania znowu wygraliśmy i profesjonaliści zaczęli się denerwować. Padały niewybredne uwagi, kolokwialne zwroty, człowiek zaczął się zastanawiać czy to jeszcze szkoła czy już wieczorna popijawa w pirackiej tawernie. Niestety wszystko co dobre musi mieć swój koniec. Ufni w swoje siły z Don Simonem zaczęliśmy ryzykować i… przegrywać. Najpierw były to drobne potknięcia, później bolesne poślizgnięcie się na skórce od banana, a na koniec z hukiem zlecieliśmy ze schodów. Na pewno w rozgrywce nie pomagały moje handicapy skierowane w stronę przeciwników. A to pokazałem wszystkie karty rzucając bombę, która nie mogła zostać rzucona. Albo zdradziłem się z zawartością ręki pokazując strita, który stritem nie był. Moje duże Tichu też nie wyszło, choć dzielił je do realizacji tylko milimetr. Co by nie mówić, w pewnym momencie mieliśmy już do przeciwnika 500 punktów, a ja_n i Paulina znowu stali się uroczą i uprzejmą parą.
Jako, że co chwila nad stołem niczym cień Enoli Gay pojawiał się jax lub dasilwa z tubalnym pytaniem „SKOŃCZYLIŚCIE JUŻ?”, stwierdziliśmy z Don Simonem, że czas kończyć i poddaliśmy grę. Czemu towarzyszyły gwizdy i obraźliwe gesty ze strony przeciwnika (choć sądzę, że równocześnie też przełknęli ślinę i opanowali drżenie rąk).
Co by nie mówić Tichu to bardzo dobra karcianka i trzeba się przy niej jeszcze w przyszłości pobawić. Choć strach przed tym uzależnieniem, który pojawia się co u poniektórych.
Traumbafrik
Miało być kino no to było. Do rozgrywki usiedli: ja, Paulina, ja_n, jax i dasilwa z zamiarem wcielania się w amerykańskiego Rywina (choć bez akcentów korupcyjnych). Lubię tę grę, nawet bardzo, ale po takich rozgrywkach mogę ją szczerze znienawidzić. Generalnie każdy z moich filmów był kiczem. Pomimo, że kończyłem ich dużo to mizernych niczym amatorskie pornosy. Co najgorsze choć każdy pod względem punktacji był szajsem to szajsem gry się nie stał, bo jeszcze gorszy zrobiła Paulina zabierając mi nagrodę z przed nosa. Najgorsze dla zarobków to robić ambitny kicz. Jednym słowem gra powinna w moim przypadku nosić nazwę Alptraumfabrik (a sprawdźcie sobie sami co to znaczy :P).
Jeżeli dobrze pamiętam ostatecznie wygrał Dasilwa (cisza, żadnych oklasków!), później ja_n (nie ma się z czego cieszyć!), jax (grooobowa cisza!), Paulina (w głowie aż szumi od tej ciszy!), ja (OWACJE NA STOJĄCO!!!).
That’s Life!
Nabrałem ochoty na coś lekkiego i przy czym nie trzeba myśleć. Może choć ślepy los mi dzisiaj sprzyja. Ktoś rzucił hasło That’s Life! i znalazło się natychmiast sześć osób chętnych do rozgrywki. Cóż szło średnio. Gorzej niż średnio. Gdzie nie stanąłem to pojawiała się gromada konkurentów, aby mi odebrać pozytywną kartę albo prezencik. Wyjątkowo perfidna była Magda, choć widziała, że mam najgorszy wynik to i tak robiła wszystko, aby jeszcze mnie pognębić. Nie lubię z nią grać. Wciąż żywe są jeszcze traumy jak zżerała moje bezbronne ameby w Ursuppe.
Nie zapamiętałem kto wygrał. Ja byłem też pierwszy, ale od końca. Ze znakomitym wynikiem -5 skończyłem tą jakże pozytywną i podnoszącą na duchu partię. Co by jednak nie mówić poczułem sympatię do tej gry. To moja druga rozgrywka po jej debiucie w Alibi i zaczynam się pomału przekonywać do jej zakupu. Cena nadal jest belką w oku, ale na spotkania z ludźmi, którzy nie brylują w planszówkach mogłaby być dobrym wyborem.
Hermagor
Niech chodź jedna osoba będzie w piątek zadowolona. Jax planował
sprawdzić Traumfabrik i Hermagor to postanowiłem spełnić jego życzenie. Wszak nie co dzień można wcielić się w złotą rybkę. Do Hermagora usiadliśmy w czwórkę, w składzie: ja, jax, ragozd i Daniel. Daniel dołączył się do gry trochę z rozpędu. Nie sądził chyba, że rozgrywka będzie tak wymagająca, szczególnie, że było już dobrze po 22 i mózg już nie pracuje tak intensywnie. Tak więc przez większość rozgrywki był z nami tylko ciałem, a świadomość gdzieś uleciała.
Hermagor jak zwykle był mózgożerny niczym mózgojad i zimny niczym żelazna dziewica. Czoła zapełniły się zmarszczkami od myślenia, lica pulsowały na różowo, generalnie każdy optymalizował ile wlezie. Klimat gdzieś uleciał, ale pozostały matematyczne obliczenia i sprawdzanie różnych rozgałęzień na drzewie decyzyjnym. Dodatkowo było już późno i czas nie stał po naszej stronie stąd trzeba było dzielić pośpiech z tęgim rozważaniem. Ostatecznie wyniki były bardzo bliskie siebie. Jeszcze tak bliskich nie widziałem w tej grze. Jax miał 112 punktów, ragozd 106, a ja oczywiście jako przegrany 105. Co prawda Daniel miał naprawdę mało, ale on w pewnym miejscu poddał już grę i tylko pasował. Ogólnie znowu zaliczyłem wtopę.
Reszta towarzystwa jak zwykle bawiła się świetnie, z tego co widziałem. Niemniej frekwencja była chyba trochę mniejsza niż ostatnio. Podejrzewam, że było góra 40 osób. Grano w Przez Pustynię, Bohnanze, Ścieżki Chwały, Hannibala, Puerto Rico, Geschenkt (No Merci), Hellgame, Stratego, Ticket to Ride, Crusader Rex, Samurai, Memoir ’44, Space Dealer, Onward Christian Soldier itd.
Wiesz, jakby Ala chiciała zagrać partyjkę, to daj znać, możemy podjechać z talią T.i.c.h.u. w każdej chwili :D. To jak? pakować karty?
P.S. dla niezorientowanych – zostanie z pieskiem na ręku oznacza w Tichu absolutną pewność, że się będzie ostatni w rozdaniu. Nie ma żadnej szansy pozbyć się samotnego pieska. Podobnie wygląda zostanie z samotną jedynką i (w zasadzie) z samotną dwójką, ale piesek to klasyczny przykład.
cóż Ja_nie, nie zgodzę się,że z psa nie da się zejść – jak przeciwnik po twojej lewej zejdzie z kart to kolejka przechodzi na Ciebie (gra się w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara). Nie zmienia to jednak faktu,że jak sie zostanie z psem na ręce nie mając możliwości zagrywania kart, to pochlastane.
Jak pogracie więcej w Tichu to może sie dacie namówić na jakąś partyjkę Kraków vs. Warszawa? ;)
racja, w takiej sytuacji to jest możliwe. ale to rzadkość – przeciwnik po prawej (gramy europejską kolejnością zagrywania i rozdajemy karty też po europejsku) musi zejść z kart i zostać na ręce (czyli wygrać ostatnią lewę). Co do meczu Kraków vs. Warszawa – jestem gotów, grałem całkiem sporo. Te dwa rozdania z pieskiem na ręku to nie był dowód fatalnej gry – nie popełniłem tam grubszego błędu, po prostu tak się złożyło. W pierwszym rozdaniu zaryzykowałem bodaj 7-kartowym, mocnym sekwensem, który mi przebili – i do ręki już nie doszłem (pieska dostałem od partnera, który zgłaszał Tichu, ale karty miał słabe; gdyby nie ten piesek, to ja bym grał i wygrał Tichu). W drugim rozdaniu nie wziąłem żadnej lewy – miałem kiepskie karty.
W końcu jedna osoba (Redaktor Naczelny we własnej osobie) potwierdziła moje zdanie, że Traumfabrik to jednak przeciętna gra. Mimo wszystko chetnie dam grze jeszcze jedną szansę.
łe! po europejsku? O ile jeszcze grę zgodnie z ruchem wskazóek zegara rozumiem, bo niektórzy sie przyzwyczaić nie umieją, o rozdawanie kart jest be! dobierajac od razu sobie ukłądasz na ręce i łatwiej (a przede wszystkim szybciej) wtedy podjąć decyzję o dużym Tichu.
Meczyk: teraz odwieczny problem – kiedy i gdzie? ;)
Marna prowokacja draco :)
Pancho,
To najlepsza (najdowcipniejsza) relacja ze spotkan w historii blogu. Gratuluje formy :-)
W Hermagora gral Daniel, nie Damian.
No i właśnie z miejscem i czasem będzie najtrudniej. Pewnie kiedyś przy okazji, bo teraz dla mnie jeżdżenie gdzieś w celu grania nie wchodzi w grę niestety…
Partia w Tichu Kraków vs Wawa mozliwa tylko (a przynajmniej na razie) na BSW:)
W sumie jedną partię rozegraliśmy w Tichu na Krakonie. Tyle, że byłem w teamie z Morcibą, a on jak wiadomo Wasz człek jest.
u mnie BSW odpada, nie gram w Tichu na BSW po tym jak ostatnia szybaka partioa trwała 1,5h przez moje lagi.
Pędrak -pochwal sie jeszcze jak Was z Kommarem rozłożyliśmy ;)
Eee tam, jak ktoś gra pierwszy raz, to nietrudno go rozłożyć. Jest praktycznie bezbronny, niezależnie ile niuansów taktyczno-strategicznych mu opowiesz przed i w trakcie gry. Tichu trzeba poczuć i zrozumieć, a tego się nie da zrobić bez 2-3 partyjek. Dopiero po tych kilku grach jest szansa prezentować przyzwoity poziom.
ooo, widze kolejne hypowanie gry ;-)
tym razem padlo na Tichu :-)
hmm, mam nieodparte wrazenie, ze mi sie jednak partie pokiełbasiły i Byłem wtedy w drużynie z Rathim, ale też rozłożyliśmy Pędraka i Morcibe ;) mieliśmy jakieś 600w plecy :D
Pędrak, przypomnij mi co jak było, bo wieczór krakonowy to mi sie jak przez mgłę widzi
To jest to, co w Tichu lubię najbardziej chyba. My też mieliśmy na Smolnej mocno w plecy na początku. Wynik był 170 dla Pancha i Szymona do -170 dla nas. Jak wyszliśmy na 495 do 5 (sic!) to Szymon z Panchem stwierdzili, że może lepiej już skończyć tę partię… :D
Jax – masz racje – trzeba dla rownowagi napisac jakas zjadliwa recenzje tej gry :-)
Ja_n – gwoli scislosci to mysmy sie swietnie bawili grajac ryzykownie i traktowalismy to jako gre pokazowa – gdyby nie to ryzykowne granie wynik bylby kompromitujacy dla weteranow :-P
Poza tym fakt, iz jeden ze wspolgraczy dwa razy zostal z psem na rece jest najlepszym dowodem na podworkowy poziom czesci druzyny przeciwnej. Gdyby nie nielegalny doping w postaci chleba Wasa partia bylaby przez nas z pewnoscia wygrana. :-)
akurat tutaj rozłożyliśmy było zmrugnięciem co oznaczło, że smiali sie na końcu z nas :)
Ale fakt, nie raz mialem partie mgdzie na początku było krucho, a potem odsadzaliśmy przeciwników
To i ja chcę w Tichu zagrać. Rylko nie wiem, kiedy będę mógł, bo na Smolną ciężko będize mi sie wybrac w najbliższym czasie. Ale moze w któryś czwartek.