Dziś o rodzinie. O tym, jak bardzo można jej nie znać, jak bardzo może się mylić, jak mimo deszczowej pogody zapewnić jej miłe chwile i co zrobić, gdy nie chce zebrać się przy planszy.
Zapraszamy do lektury!
Pingwin
Ja w tym tygodniu miałam przyjemność zagrać w Ego od Trefla. I muszę przyznać, że jest to dla mnie olbrzymie zaskoczenie. Zainteresowałam się nią głównie z powodu mojej pracy, ale skoro już przyniosłam do domu, to zagrałam. I co takiego ciekawego może być w zadawaniu pytań? Otóż może! Zwłaszcza wtedy, kiedy jesteś pewien, że znasz na wylot swoją córkę, swojego męża, swoją żonę, swoją matkę – a tu niespodzianka, okazuje się, że wcale tak dobrze jej / jego nie znasz. Pytania są z reguły zwyczajne, jak zwyczajne jest życie. Ale w kontekście wzajemnych ludzkich relacji co drugie pytanie wywoływało przynajmniej lekki uśmiech (żeby nie powiedzieć, że salwę). W zasadzie nawet nie ma co wyjaśniać mechaniki – czytasz pytanie, masz trzy możliwie odpowiedzi, wybierasz jedną z nich (w tajemnicy), a pozostali muszą odgadnąć co wybrałeś – przy okazji obstawiając swój wynik jednym lub dwoma żetonami (i jak w klasycznej grze hazardowej – albo podwoją wynik, albo stracą co postawili). Ale mimo tego – być może – mało zachęcającego opisu – grało nam się świetnie, a moja córka nie pozwalała mi wstać od stołu wciąż proponując rewanż.
Nie ma jednak róży bez kolców. Gra się będzie świetnie sprawdzać w rodzinie, wśród dobrych znajomych, może nawet niekoniecznie wśród znajomych, ale za to po piwku. Ale obstawiam, że raczej nie sprawdzi się w towarzystwie mieszanym, gdzie trzy osoby znają się dobrze, a czwarta jest z łapanki. Również regrywalność ma ograniczoną. Co prawda talia kart jest pokaźna, ale jeśli będziemy w nią często grać w tym samym składzie, to w końcu pytania zaczną się powtarzać. Niemniej jako okazjonalna gra rodzinno-imprezowa – jest godna polecenia.
I druga gra, jakże inna od tej pierwszej: T.I.M.E Stories – Sprawa Marcy. T.I.M.E Stories to ulubiona gra mojej córki i udało jej się mnie namówić na rozgrywkę dwuosobową. Powiem wprost – nie jestem zachwycona prowadzeniem dwóch postaci, ale z drugiej strony nie jest tak źle, żebyśmy nie miały tej rozgrywki kończyć i to – mimo wszystko – z przyjemnością. Bo oczywiście nie udało się w pierwszym skoku i grzecznie wszystko zasejwowałyśmy czekając na kolejne wolne godziny…. Sprawa Marcy jest trochę bardziej skomplikowana niż podstawka, dochodzą specjalne tarcze, hałas, broń, przygody na ulicy (czyli przy przejściach pomiędzy obszarami) a wszędzie szwendają się zarażeni i … i więcej nie powiem, bo nie wiem, muszę skoczyć jeszcze raz ;)
KubaP
W moim małżeństwie doszło kiedyś do poważnego kryzysu. Wyciągnąłem na stół grę, wytłumaczyłem jej zasady, a moja ukochana Ania powiedziała, że jeśli zmuszę ją do zagrania w to coś, to ona to zrobi, ale będzie to ostatnia planszówka, w jaką kiedykolwiek ze mną zagra. Ten feralny tytuł to Race for the Galaxy. Oczywiście, na takie dictum grę spakowałem i czym prędzej wymieniłem w MatHandlu (swoją drogą, wiecie, że właśnie trwa jego kolejna edycja? Dopisujcie swoje gry!). Wyobraźcie sobie zatem moje zdziwienie, gdy kilka lat później u znajomych poznała i z radością zagrała w San Juan. Pochichotałem wtedy nieco, ale o sprawie zapomniałem, aż kilka tygodni temu w moje ręce trafiła druga edycja tej gry. No i wczoraj nadszedł czas konsumpcji. Niezwykłe, jak świeża jest ta przecież trzynastoletnia karcianka. Jak przyjemny i prosty, a jednocześnie innowacyjny jest system naprzemiennego wybierania ról, który w Puerto Rico już mnie nieco razi, a tutaj – pewnie dzięki krótkiemu czasowi rozgrywki – przyjemnie podkręca budowanie kombosów i kombosików. Fakt, w drugiej edycji doszło ponad trzydzieści nowych budynków, ale tak czy siak, jest to perełka, o której warto pamiętać i której koniecznie trzeba spróbować – zwłaszcza w wariancie dwuosobowym.
Zeszły tydzień to również trzy dni z Ora et Labora z rzędu. Ten Rosenbergowski staroć miałem okazję poznać już kilka lat temu – i od tamtej pory uznaję go za najlepszy city building, w jaki grałem. Moje ostatnie trzy partie to gwałtowny i namiętny romans z pudłem pełnym tektury i naprawdę solidnej mechaniki. Jeśli nie znacie Ory, to powinniście wiedzieć, że: gra ma niezbyt skomplikowane zasady (choć jest ich dużo), powoduje silne i liczne zwarcia w korze mózgowej, trwa około 45 minut na gracza i jest pierwszą grą, która wprowadziła do planszówek tzw. „kierat” – który możecie znać z późniejszego tytułu tego samego autora, czyli Szklanego Szlaku. W grze musimy naprawdę mądrze zarządzać rozwojem niewielkiego klasztoru, który pod naszą twardą ręką może stać się prawdziwą perłą w papieskiej koronie. Nasz ewentualny sukces zależy od wielu czynników – jak będziemy korzystać ze wspólnych dla wszystkich graczy surowców, w jakie budynki zainwestujemy, gdzie ustawimy je na mapie, czy będziemy zakładać osady i wreszcie, jak zachowają się inni gracze. Moje jedyne zmartwienie to żywotność gry – na dodatki nie ma już chyba co liczyć, a liczba budynków w pudełku jest skończona. Z drugiej strony, jeśli gra dobije do 10 partii, to i tak będzie jednym z częściej granych tytułów, więc zakup na pewno zwróci się z nawiązką.
Słyszeliście kiedyś o grze Triumvirate? Nie? Nic dziwnego. To malutka, niszowa dwuosobówka, w której zbieramy lewy, punktując jednocześnie poprzez sprytne zarządzanie talią. Mechanicznie to po prostu trick-taking, w którym staramy się poprawnie obstawić kolor, który jako pierwszy z trzech wygra trzy wziątki. Tematycznie – trzy stronnictwa walczą o… no dobra, nie oszukujmy się, tematu tu raczej nie ma, choć niby na kartach są jacyś senatorowie, jakieś legiony, czy nawet rozwścieczony tłum. Ale jako gra to prawdziwa perełka, którą udało mi się zdobyć na wyprzedaży podczas UK Games Expo 2016, gdzie jakiś nieszczęśnik wystawił tego out-of-printa za marne grosze. Jeśli lubicie dwuosobowe karcianki, jeśli lubicie gry logiczne, jeśli lubicie blef i zbieranie lew – to jeden z najwybitniejszych przedstawicieli gatunku. Aż dziw, że oryginalny wydawca nie dodrukowywał jeszcze Triumwiratu, bo mam przeczucie, że gdyby nadać mu jakiś nośny temat, to gra mogłaby sprzedawać się jak ciepłe bułeczki – zwłaszcza na czułym na franczyzy Zachodzie.
Ginet
Mimo brzydkiej pogody majówka na Mazurach była udana. W dzień wycieczki z dziećmi po okolicznych atrakcjach, w nocy granie nieraz aż do piątej nad ranem.
Gier dobrych było dużo, ale dla mnie królowa mogła być tylko jedna – 7 Cudów Świata. Niedawno dostałem w prezencie dodatek Liderzy i już kilka partii z jego wykorzystaniem udało mi się rozegrać, ale teraz dopiero zaliczyłem pierwszą grę z oboma dodatkami naraz – Miasta i Liderzy. I muszę przyznać, że nieco wyeksploatowana rozgrywka z podstawki nabrała nowego charakteru. Wykupywane przed każda erą karty liderów oraz dostępne na ręce karty miast nadają decyzjom podejmowanym w trakcie partii nowej płaszczyzny. Ja właśnie postawiłem na wykorzystanie nowinek oferowanych przez oba dodatki. O ile jednak z czarnych kart udało mi się stworzyć całkiem niezły silniczek punktowy, o tyle wybór liderów okazało się mało trafny i zakończyłem rozgrywkę na ostatnim miejscu. Wyniki jednak były dosyć zbliżone (65-64-61-61), co dobrze świadczy o zbalansowaniu obu dodatków względem podstawowej wersji gry.
W ogóle to A. Bauza królował u nas na stole w pierwszych dniach maja. Udało mi się zagrać jeszcze chociażby w młodszą siostrę 7 Cudów Świata – 7CŚ: Pojedynek. Ta gra, ze względu na swój dwuosobowy charakter, zdecydowanie rzadziej jest ściągana z półki, ale okazję do rozegrania partyjki z chęcią wykorzystuję. Tym razem udało się zagrać z koleżanką, wykorzystując wycieczkę dzieci na plac zabaw. To był pojedynek cywilizacji militarnej z cywilizacją stawiającą na rozwój nauki, który już od pierwszych chwil zdawał się być rozstrzygnięty przed czasem. Tym razem udało się wygrać mi (czyli temu od technologii), ale muszę przyznać, że bardziej od nauki o zwycięstwie zadecydowało szczęście, bo podczas układania trzech er odpadło, aż 5 kart militarnych podczas gdy wszystkie karty technologiczne (zielone) znalazły się na stole.
No i była jeszcze okazja na dwie partyjki w Tokaido. To było moje pierwsze zetknięcie z tym tytułem. Tokaido jest grą rodzinną, może nawet i wprowadzającą do świata planszówek, bo jej reguły są banalnie łatwe do wytłumaczenia i przyswojenia. Odbywamy podróż po Japonii, po drodze malując krajobrazy, spotykamy nieznajomych, którzy oferują nam najróżniejsze podatki, składamy dary w świątyni czy stołujemy się w przydrożnych restauracjach. A wszystko to przekłada się na punkty lub kasę (która też jest niezbędna do zdobycia punktów). Gra wykorzystuje mechanikę time track, czyli toru czasu, zgodnie z którą ruch ma zawsze gracz znajdujący się na końcu linii czasu. Mechanika ta daje fajne wybory pomiędzy mocniejszymi (relatywnie) a częstszymi akcjami, powoduje jednak spory downtime, jeżeli udamy się naszym pionkiem w zbyt daleką podróż nie robiąc po drodze przystanków. Najciekawszym elementem Tokaido są dla mnie postacie ze swoimi specyficznymi cechami, które faktycznie potrafią ukierunkować nasze działania i sprawiają, że rozgrywka nie staje się symetryczna ani powtarzalna.
Veridiana
Ja dziś trochę nietypowo, bo nie o konkretnej grze, ale o platformie, dzięki której nawet w okresie wzmożonej pracy można sobie pyknąć partyjkę. No bo zawsze znajdzie się jakaś wolna chwila, czy to w autobusie, w kolejce do lekarza, czy po prostu tam, gdzie król zwykł chodzić piechotą.
Kiedyś grywałam na boardgamearena.com , ale coś się pozmieniało, wprowadzono dodatkowe płatności, a interfejs stał się jakby mniej przyjazny. Przerzuciłam się więc na boiteajeux.net . Platforma, na której znajduje się kilkadziesiąt tytułów odtworzonych dokładnie tak, jak wyglądają na stole. OK, nie sprawdzałam wszystkich, a jedna z pierwszych implementacji – Agricola, może odbiega poziomem od nowszych tytułów (i plansza jest po francusku, ale opisy po najechaniu już na szczęście po angielsku), ale nadal spełnia podstawowy standard tej platformy – posiada niezwykle INTUICYJNA obsługę. Obecnie rozgrywam partie w Agricolę, Deusa, Zamki Burgundii, Trajana, Tzolk’ina i The Boss, a zakończyłam Kanbana. Każdy tytuł ogrywa się niezwykle łatwo. Nie musimy się obawiać – tak jak swego czasu na Arenie – że się początkowo pogubimy w interfejsie. Klarowne podpowiedzi graficzne i słowne, obsługa przez kliknięcie, znajomy wygląd elementów. A nawet, jeśli gry nie znamy tak dobrze (jak ja w przypadku Deusa), to właśnie podpowiedzi poprowadzą nas za rączkę i nie da rady zrobić niczego „niestosownego” i zawsze wiemy, jaki mamy wybór.
Dlatego bez wahania grajcie na boiteajeuxie, jeśli nie potraficie wygospodarować czasu na grupową nasiadówkę przy planszy :)
Daria Chibner
Miniony tydzień, niestety, obfitował w smutki i rozczarowania.
Legends of Labyrinth
Na początku nic nie zapowiadało katastrofy. Sporo kart, dopracowane grafiki i kilka ciekawie zapowiadających się mechanizmów. Naszym celem jest stworzenie drużyny śmiałków, która razem z nami wyruszy na poszukiwanie przygód. Kiedy zbierzemy odpowiedni set (np. czarodziejek bądź magów), to zyskujemy ich specjalną zdolność, aktywowaną zazwyczaj raz na turę. Ponadto czeka na nas mnóstwo kart iskrzących się od negatywnej interakcji skutecznie krzyżujących plany naszych rywali. I w takich zagraniach tkwi wielki plus tego tytułu. Nie raz, nie dwa podnosiło mi się ciśnienie. Szkoda, że losowość zabiła wszystkie dobre patenty. Gra rozkręca się w żółwim tempie. Najlepsze karty zalegają nam na ręce, gdy nie są w ogóle potrzebne. Brakuje możliwości okiełznania przypadku. Nie masz czego zagrać? Trudno, to twój kłopot. Poszczególne partie różnią się jak w kalejdoskopie – albo zabije nas oczekiwanie na swoją turę, albo bardzo szybko odskoczymy od reszty współgraczy. Pomysł na mechanikę jest ciekawy, ale sprawdza się raczej średnio. Podsumowując – chaos, nuda i oczekiwanie na swoją turę.
Eminent Domain
W tym przypadku ból rozczarowania był zdecydowanie większy. Deck-building to moje drugie imię, więc wprost nie mogłam się doczekać sprawdzenia, czy przyda się on w podboju galaktyki. Dodatkowo będziemy musieli stawić czoła wielorakim decyzjom. Od odpowiedniego wyboru roli do inwestowania w najlepsze technologie. Grafiki są oszczędne, ale jest to dla mnie akurat zaleta. Umiłowanie przepychu zawsze było mi obce. Twórcy zdecydowanie przedobrzyli w modelach myśliwców – na co to komu?! Jednakże nic nie jest w stanie zatrzeć złego wrażenia monotonii. Kilka dróg do zwycięstwa okazało się powtarzaniem dwóch takich samych akcji. W pewnym momencie czułam się jak robot, który nawet nie musi rzucać kostką. Konieczność ciągłego zaglądania do instrukcji również nie usprawniała rozgrywki. Prawdopodobnie po większej liczbie partii i poznaniu wszystkich niuansów mechaniki wszystko nabrałoby większego sensu, ale po pierwszym razie nic nie zachęca mnie do ponownego otworzenia pudełka. Niech mu kurz lekkim będzie.
KubaP, uradowałeś mnie tym tekstem o San Juan :) Już od ładnych kilku lat przymierzam się do zakupu i właśnie w przyszłym tygodniu miałem zamiar wybrać się do drukarni wydrukować sobie polską wersję, którą niedawno wypatrzył mój kolega na BGG. Aż dziw bierze, że do tej pory nikt tego w Polsce nie wydał (chyba, że coś przeoczyłem). A przecież wyszła już druga edycja ze zmienioną szatą graficzną i dodatkowymi budynkami. Nic to, zmobilizowałeś mnie i może pojadę już jutro? Tylko mam nadzieję, że mi się spodoba, bo w przeciwieństwie do Twojej Ani, ja Race for the Galaxy uwielbiam… ;)