Dziś kawa na ławę. Będzie o dwóch tegorocznych nowościach (The Godfather: Imperium Corleone i Rajas of the Ganges) i dwóch nietegorocznych nowościach (The Others, Schinderhannes). Daria walczyła ze złem i kiepską instrukcją, Kuba z niezrozumiałymi rozwiązaniami graficznymi, a Monika z ekologicznym dramatem Gangesu. Choć nie, tego w tej grze jednak nie było…
Daria Chibner
W zeszłym tygodniu prym wiodło myślenie podane w różnorodnych formach.
Głośny tytuł od CMON wydany u nas dzięki wydawnictwu Portal, w którym wcielamy się albo w dzielną drużynę walczącą z zastępami plugastwa, albo w tytułowy grzech, starający się pogrzebać bohaterów pod bezmiarem zła. Zamiast jednej kampanii mamy tutaj szereg szybkich misji, gdzie w poszczególnych etapach czekają na nas różnorodne zadania. O matko i córko jak dobrze mi się w to gra! Nie jest to prosta łupanina, polegająca na koszeniu hordy wrogów. Czeka na nas sporo taktycznych wyzwań, przez co srogo zapłacimy za każdy nieostrożny ruch. Najbardziej jednak przypadł mi do gustu sposób grania grzechem, który nie posiada osobnych tur, lecz odpowiada swoimi ruchami na zagrywki graczy – otwiera się tutaj wspaniała przestrzeń do rozmyślań. Jednakże nie każdemu przypadnie do gustu takie nieustanne wyczekiwanie i obserwowanie. Ponadto zaproponowany system pojedynczych misji sprawia, że nie musimy aż tak bardzo martwić się o gospodarowaniem czasem. Chociaż wytrawni myśliciele mogą rozciągnąć partię w nieskończoność bowiem jest nad czym debatować. Gra jako przedstawiciel drużyny FAITH jest troszeczkę mniej przyjemna niż samym grzechem. Łatwo też wpaść w pułapkę syndromu lidera, a klimat również szwankuje, kiedy na pierwszy plan wysuwają się dyskusje nad taktyką (nie ratują go nawet wspaniałe figurki). Nadal jednak jest to bardzo dobra gra, warta swojej ceny, którą chociaż wypróbujecie z przyjemnością. Należy tylko pamiętać, że zdecydowanie więcej tutaj myślenia niż akcji!
Mało znana gra dedukcyjna, gdzie ścigamy po mapie najsłynniejszego niemieckiego rzezimieszka. Nic o niej wcześniej nie wiedziałam, a po zobaczeniu dość topornych grafik i jakościowo kiepskiego wydania, usiadłam do planszy z mieszanymi uczuciami. Dodatkowo koszmarna instrukcja na jakiś czas odstraszyła mnie od samej gry. Same zasady są dosyć skomplikowane, nieintuicyjne oraz wyjątkowo trudne do wytłumaczenia. Dopiero po kilku partiach wszyscy załapaliśmy o co tutaj tak naprawdę chodzi. Całe szczęście, że trudno jest mnie zniechęcić! Jest to jeden z lepszych przedstawicieli swojego gatunku, łączący w sobie dedukcję oraz sprawne zarządzanie ręką. Powiem więcej, pojawia się nawet odrobina negatywnej interakcji (cóż każdy przecież pragnie być najlepszym stróżem prawa). Naszym celem jest odnalezienie wszystkich miejsc i rodzajów przestępstw popełnionych przez głównego bohatera, co osiągniemy za pomocą zagrywania kart oraz umieszczania na planszy żetonów. Brzmi banalnie, lecz mnóstwo różnorodnych kart, których zestawienia powodują wielorakie skutki, owocuje niesamowitą frajdą. I na pewno kilka razy przegrzejemy swoje szare komórki. Nie znałam, nie kojarzyłam, a teraz gram bardzo często. Wysoka regrywalność, dobre skalowanie, choć przestoje w początkowych partiach będą się pojawiać często i gęsto. Jeśli ujrzycie ten tytuł na jakiejś wyprzedaży, to nic tylko brać! W tym tytule w świetnych proporcjach zmieszano grę logiczną z ciekawie skonstruowaną losowością, toteż jeśli lubicie takie połączenia, to tym bardziej przeszukacie sklepowe półki:)
Ink
The Godfather: Imperium Corleone – krótki wpis zapowiadający nadchodzącą recenzję, która musi jednak poczekać na solidne ogranie tej pozycji. Póki co natomiast garść wrażeń po pierwszej, czteroosobowej partii. O wykonaniu napisano już całe wątki, więc tu tylko zgodzę się, że pewne wybory jeśli chodzi o design graficzny są co najmniej dyskusyjne, a przynajmniej nie do końca zrozumiałe. Kontrast pomiędzy poszczególnymi elementami gry nasuwa pytania – dlaczego akurat tak? Natomiast jeśli chodzi o rozgrywkę, w jej rdzeniu bardzo wyraźnie widać Erica Langa: dominacja nad obszarem przez liczenie figurek, zagrywanie z ręki kart mocno przemeblowujących sytuację, spora bezpośrednia interakcja negatywna. Ta ostatnia w tej pierwszej partii nawet trochę mnie zaniepokoiła, bo tak wyszło, że jeden z uczestników został bardzo mocno nią dotknięty i to bynajmniej nie ze złośliwości, tylko faktycznie były to w danym momencie bardzo korzystne ruchy dla każdego z przeciwników. Tyle że ofiara zaliczyła przez to rundę w rodzaju „ups, właśnie przestałem się liczyć w walce o zwycięstwo”. Z innych spostrzeżeń: gra jest naprawdę bardzo prosta jeśli chodzi o zasady, tłumaczy się szybko i przyjemnie. Nieco większe nadzieje robiłem sobie w związku z mechanizmem tak zwanego haraczu dla Dona, czyli konieczności redukowania ręki do określonego limitu kart na koniec rundy. Spodziewałem się tam bardzo ciężkich wyborów, a praktycznie za każdym razem udawało mi się optymalizować rękę do wymaganej liczby kart jeszcze podczas rundy. Co do klimatu można mieć różne opinie, dla mnie najbardziej klimatycznym elementem jest rzeka Hudson wypełniona tymi, którzy poszli spać z rybami…
Veridiana
Podobała wam się Terraformacja Marsa? To fajnie, bo to Gra Roku jest. Ale gra, o której chcę dziś opowiedzieć nijak do niej nie jest podobna.
A podobało wam się Marco Polo? To BYŁA Gra Roku. I dzisiejsza bohaterka wykazuje do niej na pewno większe podobieństwo.
Rajas of the Ganges to przekolorowa gra meeplowo-kościana. Spójrzcie na zdjęcia, pierwsze skojarzenia z Marco Polo są chyba oczywiste. Ale poza tym, to już chyba napotkamy same różnice. Po pierwsze, ta gra to wyścig. Ale wyścig nietypowy. Otóż wokół planszy biegną dwa tory i to biegną w przeciwnych kierunkach. Zadaniem gracza jest doprowadzenie do sytuacji, gdy jego znaczniki z obu torów się miną. Jeden tor zlicza wachlarze (jakby punkty), a drugi pieniądze. Tylko, że wachlarze są dwa razy więcej warte – jedno pole wachlarza odpowiada dwóm polom pieniężnym, a pieniądze są jednym z zasobów, który chcąc nie chcąc, będzie trzeba czasem wydać (cofnąć się na torze). Po drugie, ta gra to worker placement. Tak, WORKER, a nie – DICE placement. Gracze mają swoje ludki i co turę wysyłają jednego na planszę, gdzie wiele akcji jest jednorazowych (po zajęciu pola przez jednego ludzika nikt więcej się tam nie wepchnie), a akcje kluczowe oferują co prawda więcej miejsca, ale im później się tam wstawimy, tym większy koszt poniesiemy.
No to rodzi się pytanie – co robią kości? Ano kości są po prostu środkiem płatniczym, zasobem, którego zawsze jest za mało lub ma nie tę wartość co trzeba. Grę rozpoczynamy z kilkoma kostkami, które rozpoczynają pracę naszego koła napędowego. Kostki muszą rodzić kostki i wykonywać akcje. Kostek nie dostajemy z żadnego odgórnego przydziału; ich zdobywanie odbywa się także w wyniku akcji. I lepiej unikać sytuacji, gdy nasza bogini zostanie z pustymi wszystkimi rękami.
A co my właściwie nad tym brudnym Gangesem robimy? Na szczęście mechanika oszczędziła nam niehigienicznych kąpieli rytualnych i wysypywania w nurt prochów najbliższych zmarłych. Po tytułowej rzeczce pływamy, aby zdobywać natychmiastowe bonusiki. I to cała rola Gangesu. Reszta działań odbywa się na lądzie, ze szczególnym uwzględnieniem naszej osobistej planszy włości. Dzięki kościom odpowiednich kolorów i wartości możemy zdobywać kafelki z pałacami i targowiskami. Kafelki należy układać w taki sposób, aby ścieżki na nich widniejące łączyły się ze sobą i najlepiej dochodziły także do symboli bonusów rozmieszczonych po bokach planszetki. Zapełnianie własnego ogródka jest więc dodatkową zabawą samą w sobie, szczególnie że to właśnie stawiane budowli przynosi punkty, a stawianie targowisk pieniądze. Rodzajów budowli jest kilka (choć wszystkie to chyba, ogólnie rzecz biorąc, pałace), a ich wartość dla siebie możemy za pomocą jednej z akcji zmieniać. Targowiska zaś specjalizują się w handlu określonymi dobrami. W tej jednej na razie rozgrywce, jaką miałam okazję przeprowadzić, wyszło na to, że lepiej skupić się na powtarzalności i jednych i drugich aniżeli na ich różnorodności.
Rajas of the Ganges składa się jeszcze z kilku pomniejszych zasad, ale z grubsza to wszystko, co należy wiedzieć, aby mieć o grze jako takie pojęcie. Wrażenia? Bardzo pozytywne, jak na grę w sumie lekką. Wydaje mi się, że Marco Polo było bardziej wymagające i bardziej dawało po nerach. W Gangesie mamy większą swobodę, więcej możliwości. No, ale przecież to dwie bardzo różne gry są. One tylko podobnie wyglądają :) Lecz oprócz wariantu, który rozgrywaliśmy, istnieje nieco bardziej zaawansowany, w którym występuje większe rozkminianie bonusów na własnej planszy i na Gangesie.
Oczywiście, aby gra kościana była dobra, nie może być sytuacji, że premiuje tylko wysokie wyniki rzutów. Różne pola akcji wymagają różnych wartości i o ile akcja budowania faktycznie preferuje wyższe nominały, o tyle pola akcji specjalnych lubią konkretne oczka, a pływanie po Gangesie odbywa się wręcz poprzez niskie wyniki. Instrukcja jest co prawda krótka i prosta, ale łatwo z początku właśnie zapomnieć, na których polach musimy utrafić z dokładną wartością kości, a na których mamy większy margines. Wiem, że podczas tej pierwszej rozgrywki kilkakrotnie „oszukałam”, myląc się w tym aspekcie ;)
Tak więc ja, fanka kilkugodzinnych kobyłek, byłam nawet ukontentowana tą lżejszą kolorową propozycją. Stałe pilnowanie liczby kości, presja wyścigu, mała liczba ludzików w stosunku do planów, układanka na własnej planszetce, worker placement (który uwielbiam) – to wszystko złożyło się na bardzo przyjemną grę. Która, moim zdaniem, ma dużą szansę stać się prawdziwym hitem :)
Ciekawe propozycje, o wielu jeszcze nie słyszałem, ale muszę nadrobić zaległości :)
Nadrabianie planszówkowych zaległości należy do bardzo przyjemnych zajęć ?
Ale jest to zdecydowanie „neverending story” :)