Dzisiaj Pingwin przedstawia rozbudowane euro, Gała bawi się fillerkiem a RAJ nie narzeka na losowość oraz dorzuca trochę zdjęć z imprezy wojenników.
Pingwin
Rajas of the Ganges. W ten klasyczny worker placement w postaci mięsistego euro z dodaną mechaniką manipulowania kośćmi oraz układania kafelków miałam okazję zagrać na cyklicznej imprezie Zgrany Wawer – edycja Trudne Gry. I zdecydowanie była to właściwa gra na właściwym miejscu ;)
Posiadając początkowo trzech robotników wysyłamy ich do pracy na planszę pozyskując zasoby: kafelki do budowania naszego terytorium (dostarcza nam to punktów zwycięstwa jeśli na kafelku jest pałac lub pieniędzy jeśli to kafelek z bazarem, a nadto umożliwia skorzystanie z bonusu umieszczonego na brzegu planszy – o ile oczywiście dotrzemy do tego bonusu), pieniądze ze sprzedaży towarów z naszych bazarów, karmę, która służy do manipulowania kośćmi oraz rzeczone kości, które są de facto walutą. Ciekawą walutą, bowiem za wiele akcji, które wykonują nasi robotnicy płacimy nie tylko pieniędzmi ale odrzuceniem kości odpowiedniego koloru i/lub wartości.
Pierwsza partia jest w zasadzie zapoznaniem się z możliwościami strategicznymi. Możliwe a nawet pożądane są różnego rodzaju kombo – wykonujemy akcję, na skutek której możemy wykonać kolejną akcję (która nie jest akcją w dosłownym znaczeniu, ale robi to samo np. pozyskuje kości, upgraduje pałac etc.), która np. dostarcza nam kości albo ludzika, którą / którego będziemy mogli wykorzystać w kolejnej turze, choć wydawało się, że to będzie nasza ostatnia tura w tej rundzie… jest dużo możliwości, dużo elementów do kontrolowanie i łączenia ze sobą – zdobywanie kości, pieniędzy, układanie kafelków (w sposób bynamniej nieprzypadkowy, bo muszą do siebie pasować a nadto chcemy dzięki doprowadzeniu drogi do brzegów planszy zdobywać bonusy), upgrade pałaców (im lepszy pałac tym lepiej punktuje gdy kładziemy kafelek), poruszanie się po rzece, dążenie do przekroczenia pewnego pułapu (punktów, zasobności portfela i rzeki) w celu zdobycia kolejnych robotników, sposób rozbudowy bazarów – to wszystko może przyprawić o zawrót głowy przy pierwszej partii. Prowadzenie rozgrywki w taki sposób, by jak najwięcej wyciągnąć z – niby dodatkowych – bonusów jest tu kluczowy, bo właśnie dzięki bonusom uzyskujemy kombo, a dzięki umiejętnej rozbudowie tworzymy silniczki nabijające punkty.
Ciekawy jest sposób punktowania. Otóż mamy dwa tory biegnące dookoła planszy w przeciwnych kierunkach – pieniędzy (tu nasze znaczniki latają co i rusz wprzód i w tył, bo za akcje trzeba płacić, ale też gramy po to by zarabiać mamonę i przesuwać się po tym torze do przodu) i punktów zwycięstwa, a gra chyli się ku końcowi wtedy, gdy któremuś z graczy uda się doprowadzić do spotkania lub minięcia się znaczników na obu torach.
Mniej podoba mi się manipulowanie kośćmi – wydajemy punkt karmy (maksymalnie możemy mieć trzy punkty karmy, a karmę nie tak łatwo zdobyć, bo miejsc jest mało i – jak to w klasycznym worker placement bywa – jak ktoś już stanie na danym polu to nikt inny w danej rundzie już się nie pożywi). Wracając do naszych baranów kości – wydajemy punkt karmy, by przewrócić kostkę na druga stronę, a więc np. z 1 zrobić 6, z dwójki piątkę etc. Niby fajnie, ale jak rzuty są pechowe, to i tak niewiele zrobimy – na boki się nie da poprzesuwać, znaczy np. z 5 zrobić 4. Zatem od dobrych rzutów jednak co nieco zależy.
Druga rzecz, która nie rzuciła mnie na kolana, to fakt zdobywania dodatkowego ludzika, który jest dość odległy w czasie i trzeba sporo się napracować, tj. po prostu inwestować w dany tor (pieniedzy, punktów lub płynąć szybko po rzecze). Nie jest to kwestia jednokrotnego wybrania jakiejś akcji, to trwa wiele rund i jeśli nie zadbasz o to odpowiednio wcześnie, to w pewnym momencie przestajesz się liczyć. W zasadzie to jeśli już ktoś odskoczy od peletonu – trudno go dogonić. W pewnym sensie gra nie jest skłonna łatwo wybaczać błędy.
Coś, co jest natomiast pozytywne to potężna rozkmina, solidne móżdżenie, wiele dróg (przynajmniej na pierwszy rzut oka) do zwycięstwa i duża regrywalność.
Gała
Czasem bywa i tak, że choć wiele gier leży i czeka żeby po nie sięgnąć, nie ma kiedy i z kim. Niestety najczęściej to choroba psuje plany… Dobrze jest wtedy sięgnąć w domowym zaciszu po Barbarię! Niepozorna gra w małym pudełeczku może wydać się trochę dziwna, ale naprawdę przynosi wiele radości.
Kilka kart i kości – to wszystko, czego w Barbarii do szczęścia potrzebujemy. Każdy z nas otrzymuje kartę barbarzyńcy oraz dodatkowe karty losów. W swojej turze wykładamy ze stosu do 4 odkrytych kart, na którąś musimy się zdecydować – ostatnia ciągnięta to walka. Walki polegają głównie na rzutach kośćmi, ale są też wojownicy, którzy wymagają pomocy innego gracza lub odrzucenia którejś z naszych kart (a na nich mamy dodatkowe pomoce do walki, np. przerzut kości, +1 do oczek itp.). Jeśli wygramy – otrzymujemy nagrodę w postaci kamienia (jeśli zgromadzimy odpowiednią ilość – wygrywamy!) lub dodatkowych usprawnień. Tak w bardzo uproszczonym skrócie wyglądają zasady.
Choć na początku odczucia były mieszane, to jednak ostatecznie bawiliśmy się przednio! Ot, zwykłe rzucanie kośćmi, sporo losowości, ale też elementy ryzyka, interakcja z innymi graczami no i w końcu emocje. Emocje, które towarzyszą przy każdym rzucie kością, szczególnie pod koniec, kiedy ważą się losy i ilość oczek zadecyduje o wygranej.
Barbaria to szybka i przyjemna gra kościano-karciana, ot, taki fillerek. Nie jest to tytuł oszałamiający, ale też nie nudny. Coś w sobie ma! Raczej na próżno szukać tu jakiejkolwiek strategii, ale chodzi o zabawę, prawa?
RAJ
W weekend odbył się konwent gier wojennych Strategos, na którym można było zobaczyć wiele rozmaitych gier. Ja w sobotę zagrałem w Here I Stand w doborowym towarzystwie – każdy z graczy znał HISa już wcześniej i miał na koncie co najmniej dwie rozgrywki. Docenienie tego faktu może zaskoczyć zwolenników szybkich gier, ale ci co grali w HISa zrozumieją o co chodzi! Gra potwierdziła wszystko co o niej wiedziałem. Jest szalona i nieprzewidywalna a los może zepsuć najlepsze plany. Równocześnie ocieka historią, klimatem, intrygami, wbijaniem noża w plecy i zdumiewającymi sojuszami. Tym razem wygrał Papież po spaleniu na stosie !pięciu! heretyków. Na pewno nie odmówię kolejnej rozgrywki, to był bardzo dobrze spędzony dzień.