Odwieczne pytania: „co oznacza #współpracarecenzencka” i „czy kupiłbym tę grę za własne piniondze?”.
Jak żyć, panie prezydencie?
Recenzenci wiją się i plączą w zeznaniach. Jak wczuć się w perspektywę zwykłego nabywcy? Jak zwizualizować sobie zakup gry i recenzję zakupionej gry, skoro recenzuje się darmo otrzymany egzemplarz? Jak pogodzić walczące w sobie dwa wilki: recenzenta i gracza? Czy takie pogodzenie jest w ogóle możliwe i czy ten, kto raz dostąpił zaszczytu otrzymania gry „za darmo”, jeszcze kiedykolwiek spojrzy na gry tak samo?
Look na backstage
Zainspirowany ostatnią dyskusją na facebookowej grupie i wypowiedziami kolegi Tryb Solo postanowiłem, że czas odpowiedzieć na niewygodne pytania. Uchylić rąbka tajemnicy, odkryć sekrety alkowy i rozprawić się z niby-mitem. A może przy okazji uspokoić tych bardziej emocjonalnie nastawionych osobników, którzy gotowi są na widłach wynosić ze wsi recenzentów, którzy miast uczciwie gry kupować, proszą o nie wydawców, szubrawcy.
Podobny tekst, w zamierzchłym roku 2016, popełnił kolega RAJ – gorąco zachęcam do lektury, bo gryzie temat z zupełnie innej strony, niż poniższe wywody. Oba nasze teksty dobrze się uzupełniają, więc dla pełnego obrazu sprawy polecam jego felieton. Jak się okazuje, przez 7 lat niewiele zmieniło się w naszym redakcyjnym podejściu. A o co ten raban?
W idealnym świecie – gdzie gra jest ogrywana do upadu, do starcia farby z kart i pudełka – można by pokusić się o ocenę pt. „czy sam bym za to pudełko zapłacił?”. To jednak nie nastąpi, bo żyjemy w nieidealnym świecie, gdzie „półka wstydu” to nie ewenement, a stałe miejsce w niemal każdej kolekcji, nawet tej liczącej 30 gier. Gry są ogrywane szybko, często sprzedawane po 1 lub 2 partiach, a potem przychodzi kolejna nowość. Średnio obarczony pracą recenzent ma takich pudełek ze cztery w miesięcznej rotacji, więc gry wypadają z obiegu dość szybko, ustępując miejsca kolejnym pozycjom. A przecież w międzyczasie chce się grać w swoje ulubione pozycje, w swoje prywatne evergreeny i w gry znajomych, a niekoniecznie wracać do gry, o której przed chwilą napisało się 1500 słów.
Bank prywatny
Niekoniecznie więc recenzent redaktor ma sposobność ograć grę do upadu – ale też niekoniecznie zawsze pozbywa się jej zaraz po publikacji recenzji. Podobnie jak w „normalnym” trybie są gry, które nabierają mocy urzędowej, są tytuły „na specjalne okazje” i są pozycje, które ogrywa się regularnie. Prywatnie mam całe mnóstwo gier, które nie zwróciły mi się jeszcze (wedle przelicznika „koszt seansu kinowego / roboczogodziny spędzone przy grze”) i takich, które sprzedałem po pierwszej partii. I mimo, że zapłaciłem za nie realną walutą to moja ocena po rozgrywce była krytyczna, odrzucająca – coś mi się nie spodobało i gra przepadła w mrokach OLX-owych i forumowych transakcji.
Odnośnie więc odwiecznego pytania o to czy kupiłbym tę grę za własne pieniądze, odpowiem przewrotnie: ja już ją kupiłem.
barter.xls
Zapłaciłem za nią swoim czasem pracy.
Swoim pisaniem.
Swoimi zdjęciami i moim zaangażowaniem w to, żeby ta opinia i ta recenzja dotarły do Was.
Sami musicie ocenić, czy taka inwestycja z mojej strony usprawiedliwia dla Was zakup tej gry czy nie. A jaka to była inwestycja? Już spieszę tłumaczyć.
Wypisywałem kiedyś na forum podobną rozpiskę, gdy ktoś zarzucił recenzentom, że wszystkie recenzje są kupione, bo są zbyt pozytywne. Odpowiedziałem wtedy, że staram się raczej wybierać gry, które mają w sobie coś co może mi się spodobać i że raczej nie chce mi się marnować życia na recenzowanie gier, których nie lubię tylko po to, żeby dostać kilka więcej kliknięć czy kontrowersyjną opinią sprowokować dyskusję.
O wiele bardziej zależy mi na tym, żeby poświęcać czas na rzeczy sprawiające mi radochę a nie takie, gdzie muszę zaciskać zęby przy każdej kolejnej partii. I kalkulacja jest prosta.
Każdy tytuł, mały czy duży, wymaga ode mnie napisania około 1000-1500 słów i zrobienia około 20 do 30 zdjęć. Można przyjąć że taki tekst zajmuje mi około dwóch do ośmiu godzin, w zależności od tego czy jest to Nanga Parbat czy Nemesis: Lockdown.
Do tego dochodzi kwestia zdjęć, które staram się robić nie podczas gry, ale podczas osobno zaaranżowanej sesji, gdzie rozkładam sobie grę na stole, dbam o odpowiednie światło – naturalne lub sztuczne – i dobieram tematyczne akcesoria. Całość rzadko zajmuje mniej niż godzinę. Podczas takiej sesji powstaje około 50 do 150 zdjęć, które muszę zrzucić na komputer, przejrzeć, posortować, wybrać zdjęcie do obróbki i te obróbkę przeprowadzić – spokojnie około 30 do 60 minut na grę.
Po napisaniu tekstu i jego wstępnej redakcji całość muszę wrzucić do WordPressa i odpowiednio sformatować, dodać zdjęcia, pogrubić najważniejsze słowa i zwroty, a także podlinkować do istniejących i łączących się z grą artykułów na naszej stronie i poza nią. Całość WordPressowej przygody to około dwóch godzin.
A potem social media. Facebook i Instagram dostają osobne posty o różnej treści, do nich też dobieram jedno i 10 zdjęć. Kolejnych kilkanaście minut + ewentualne odpowiedzi na pytania i komentarze.
To od kilku do nawet kilkunastu godzin na jedną recenzję – nie wliczając czasu gry. To kilka do kilkunastu godzin spędzonych nie ze znajomymi czy rodziną, nie z psem czy na kinowym seansie, czy choćby na graniu w gry – to jest praca nad przelaniem myśli na papier lub ekran. W 90% przypadków bardziej opłaca się tę grę po prostu kupić w sklepie, a zaoszczędzony czas spędzić na czystych przyjemnościach.
Miedź i złoto
Oczywiście od wielkiego dzwonu trafi się rodzynek w stylu Nemesisa czy Frostpunka czy innych gier Adama Kwapińskiego, kiedy to zwrot z inwestycji jest nieco większy, bo i wartość gry jest wyższa. Niestety, wartość odsprzedażowa używanego egzemplarza gry jest zdecydowanie niższa niż wartość sklepowa, a obecnie rynek gier używanych jest w ogóle dość trudny i sprzedaż czegokolwiek, co nie jest gorącym hitem, jest po prostu trudna. Można więc przyjąć, że realnym wynagrodzeniem finansowym dla każdego recenzenta za każdą recenzję jest kwota o około 20 do 25% niższa od najniższej ceny zakupu nowej gry. O ile grę sprzeda. Niestety, Nemesis wychodzi tylko raz na dwa lata – tu może mała prośba do Pana Adama, żeby trochę szybciej ogarniał te gry, bo nie mamy za co żyć. W imieniu recenzentów – dziękuję.
Nie chciałbym tutaj demonizować zajęcia recenzenta, bo nadal uważam, że to zajęcie jest jedną z ciekawszych rzeczy, jakie spotkały mnie od kiedy jestem graczem. Nie zamieniłbym się na nic innego, nawet gdyby płacili żywą gotówką. Natomiast bardzo nie chciałbym, żeby ktoś zarzucał mi nierzetelność tylko dlatego, że w swoim wolnym czasie, za relatywnie niewielkie wynagrodzenie, podejmuję się recenzowania gier, które mnie interesują, od wydawców, których lubię.
Gdy następnym razem w trakcie lektury recenzji wyda Ci się, że jakieś wydawnictwo za nią zapłaciło, to wróć do tego tekstu i spróbuj sobie przeliczyć ile czasu energii i zwykłej, ludzkiej pracy niezbędne było żeby ten tekst, który właśnie krytykujesz, powstał i dotarł do Ciebie. A potem sprawdź, kiedy wychodzi kolejny Nemesis.
Z głowy
Życie recenzenta bywa chyba trochę romantyzowane – „dostaje gry za darmo, ale ma fajnie”. A to „za darmo” miało swoją cenę i ma ją cały czas.
Większość ludzi nie umie napisać z głowy felietonu na 1500 czy 2000 słów. Większość ludzi nie ma ochoty siedzieć godzinami każdego miesiąca formatując teksty, ucząc się obsługi wordpressowych galerii, pisząc posty socialowe czy tłumacząc swoje teksty na angielski, żeby dotrzeć do szerszej publiki. Większość nie ma w domu zestawu fotograficznego z kilkoma obiektywami i oświetleniem studyjnym. Większość ludzi nie obsługuje Photoshopa czy Adobe Lightroom do tego stopnia, żeby nadać zdjęciom klimat, usunąć niedoskonałości i wznieść się ponad poziom zwykłego pstryknięcia foty telefonem.
I dlatego większość ludzi nie recenzuje ani gier, ani potraw z lokalnych restauracji, ani pokojów hotelowych. Ten przywilej ma swój próg wejścia i miał swoją cenę; wymagał czasu, by go zdobyć i nadal wymaga czasu, by wciąż na niego zasługiwać.
Ze stołu
I wszystko byłoby okej, gdyby chodziło tylko o otrzymywanie gier i pisanie o nich. Ale ogrywanie ich wymaga ludzi – nie jednej, a kilku grup, w których ów kolega recenzent czy koleżanka recenzentka non stop narażają się na społeczny ostracyzm, bo wciąż przynoszą „tylko jedną grę do ogrania” i zawłaszczają ogrom wspólnego czasu na granie pod recenzje. A teraz sytuacja odwrotna – nie ma grupy, a terminy gonią. I co, grać solo? Na trzy ręce? Wołać obcych z grup planszowych? Czy uruchamiać BGA?
Poza tym, recenzenci nie trzęsą portkami na myśl, że ocena 5/10 przekreśli współpracę z wydawnictwem. Bo często nie chodzi o jednoznacznie dobrą recenzję, tylko o pokazanie gry światu i jej obecność w mediach – pokazanie mechanik, ilustracji, komponentów, które mimo oceny znajdą swoich zwolenników. Dodam w ramach poufałości, że w redakcji zdarza nam się przekazać grę innemu redaktorowi widząc, że nam nie podeszła, a komuś innemu może się spodobać bardziej. To chyba jedyny moment, kiedy uciekamy się do „manipulacji”, by nie ukarać gry za to, że nie trafiła na swój target.
Być może jestem tutaj wyjątkiem, ale nigdy, przenigdy nie miałem wrażenia presji ze strony wydawnictwa, żeby recenzja była dobra czy wyższa niż powinna być. Owszem, czułem presję, że recenzja musi być napisana szybko, czy że musi być napisana sprawnie, ale nigdy nie było prośby o to, żeby gra była przedstawiona dobrze. Najlepszym tego dowodem są dwie gry, nad którymi mieliśmy patronaty, a które kolega Antares ocenił co najwyżej przeciętnie albo nawet gorzej i niektórzy w redakcji mieli naprawdę niezły zgryz, co z takim tekstem zrobić. Finalnie nawet te teksty poszły do druku i współpraca z wydawnictwem się nie skończyła. Póki co.
Uruchomiliśmy też kategorię Love To Hate, która choć póki co skromna, to ma za zadanie zbierać wszystkie bardziej krytyczne i negatywne oceny. I to nie jakiś nasz propagandowy zabieg, tylko szczera chęć podkreślania tego, że i nam – i wydawcom – zdarza się posadzić bobla i wydać czy zrecenzować grę słabą. Nie chowamy tych recenzji, nie próbujemy tuszować rzeczywistości, tylko mówimy wprost: tu coś agresywnie nie działa. Z ciekawostkowego punktu widzenia ta kategoria jest dla nas fascynująca, ale nie zabiegamy o to, by na siłę ją rozwijać – wolimy przeznaczać nasz prywatny czas na rzeczy przynajmniej dobre.
O przestrzeni półkowej
Równie podchwytliwe wydaje mi się pytanie „czy gra zostaje w kolekcji”.
Mam na półkach ok. 150 pudełek – w dowolnym momencie kilka z nich to egzemplarze recenzenckie. Te ostatnie leżą pod biurkiem (na mięciusim ręczniczku). Na półkach i regałach osiągnąłem maksimum Pareto. Nie mogę mieć wiele więcej gier – mogę je wymieniać, przepakowywać z dużych pudełek w małe i łączyć dodatki z podstawkami, ale więcej mieć nie mogę.
Muszę więc czasem odpuszczać zrecenzowane gry. Bo nie mam odpowiedniej, stałej ekipy. Bo znajomi nie podzielają mojego entuzjazmu względem danego tytułu. Bo żona patrzy koso na kolejne wielkie pudło. I mogę lubić grę czy nawet kochać ją na zabój, doceniając jej zalety i ignorując wady, ale i tak nie zostawię jej w kolekcji. Bo zwyczajnie w inne gry mam szansę grać częściej. Co nie zmienia faktu, że dla dobrej gry jestem w stanie pozbyć się dwóch czy trzech innych.
Czy to czyni mnie nieuczciwym? Fałszywym? Nieczułym na problemy graczy? Potrafię widzieć w grze jej zalety, a jednocześnie wiedzieć, że w moim otoczeniu po prostu się w nią nie nagram. I pytanie „czy zostaje w kolekcji” ma wymiar wyłącznie akademicki – czynniki decydujące o pozostaniu gry na półce są niezależne od jej wartości czy mojej względem niej sympatii.
Okiem recenzenta
Hot take: recenzent wiedząc, ile trwa stworzenie sensownej recenzji, ma tym większe oczekiwania wobec gry i tym wyżej stawia jej poprzeczkę. Czy zatem należy go słuchać bezkrytycznie? Nie! Ale warto mieć z tyłu głowy jego osobistą inwestycję w powstały tekst.
Wy zarabiacie na grę planszową w pracy, na zleceniu, na spekulacjach kryptowalutami czy zbierając aluminiowe puszki (ceny dochodzą do 4zł/kg). My płacimy za nie swoim czasem, spędzonym na tworzeniu recenzji i wszystkimi innymi rzeczami, które moglibyśmy w tym czasie robić. Wiedzcie, że w tym zajęciu, w tym hobby, nie ma dla mnie przyjemniejszego momentu, niż powiadomienie o czekającej na odbiór paczce z wyczekiwaną grą. Gdzieś z tyłu głowy mam jednak świadomość, że – parafrazując chińskie powiedzenie – żeby dostać miskę gry planszowej muszę oddać miskę potu.
I jeśli to nie jest jej realny koszt, to nie wiem, co nim jest.
Wiele rzeczy zmieniłbym w napisanych wcześniej tekstach – zwykle już dwie minuty po publikacji widzę, że przydałoby się parę drobnych szlifów. Ale taka jest natura bestii. Ciągły rozwój jest ściśle związany z zajęciami twórczymi. I choć dwa lata temu robiłem gorsze zdjęcia i pisałem mniej okrągłe zdania, to śpię spokojnie wiedząc, że żadna z moich recenzji nie była pisana pod dyktando wydawcy, ani też nigdy nie dostałem sugestii, żeby ocena miała być pozytywna. Raz jeden jedyny dostałem liścik o tym, że gra jest fajna, ale sądząc po emotikonie i ogólnym wydźwięku tej korespondencji – był to najwyżej miły gest, a nie wymóg. Chociaż z drugiej strony, od tego czasu nie dostałem żadnej gry z tego wydawnictwa…
Okiem fana
Czy moja opinia jest mniej warta, skoro zapłaciłem pośrednio, a nie bezpośrednio?
Czy skoro dostaję grę od wydawcy i dopiero po fakcie płacę za nią swoją pracą, to jestem kupiony? To nie warto mnie czytać?
Zgodzę się, że jest to pozycja nieco uprzywilejowana, to takie „dostawanie gier za darmo”. Ale w 99% przypadków, jeśli gra okaże się kasztanem, to i tak muszę o niej napisać. Sfotografować ją. Wstawić do WordPressa, wstawić na sociale i odbyć cały cykl redakcyjny. Ponoszę ten koszt mimo, że gra mi się nie podoba. I każdy przyjęty egzemplarz recenzencki to zobowiązanie wobec wydawcy, którzy wierzy, że wykonamy swoją pracę rzetelnie, a nie na kolanie. I dostarczymy tekst wart czytania, nawet jeśli ocena będzie niższa od 7/10.
Czytelnikom jestem winien uczciwość.
Wydawcy – uczciwą pracę.
Nie proszę więc – w imieniu swoim i może części redaktorów – o Wasze bezgraniczne zaufanie. Proszę jedynie o lekturę mojej recenzji i kilku kolejnych, u błogosławionej konkurencji, a później o wyrobienie sobie własnego zdania. Wyciągnięcie średniej z przeczytanych tekstów. Doszukania się prawdy pomiędzy wierszami i ponad redaktorskimi zabiegami estetycznymi.
I może jeszcze, skoro już tu jesteśmy, to przy okazji proszę o pamięć, że ja też kiedyś, w zamierzchłej przeszłości, byłem normalnym graczem, który płacił za gry ze swojej skarbonki (co zresztą nadal robię). I tak jak wtedy sam nie chciałem być oszukiwany przez recenzentów, gdy szukałem gier dla siebie, tak i teraz szanuję Was na tyle, moi drodzy Czytelnicy, by nie okłamywać Was odnośnie gier, które Was interesują.
Chętnie przegadam to z Wami przy wspólnym stole.
Wiecie już w co zagramy?
Świetny tekst! Zaskakujące, ale nigdy o swoim pisaniu nie myślałam w ten sposób heh. Nigdy nie postrzegałam go jako „pracy”, co nie ma zabrzmieć bynajmniej altruistycznie 😉
Jak każdy chyba recenzent starałam się brać na stół coś, co miało szansę mi się spodobać. Ale pamiętam pierwsze Essen, na które wysłaliśmy przedstawiciela redakcji i to zachłyśnięcie się liczbą gier, jaką przywiózł dla nas do ogrania. A potem bolesne zderzenie ze ścianą słabych tytułów, w które trzeba było niestety grać…
Co do presji pisania dobrze o grze, bo przecież „ją dostałam”, to takowej nie odczuwałam. Zamiast w roli obdarowanej widziałam się raczej jako swoista komisja wydająca certyfikaty jakosci 😉 już prędzej zdarzało mi się odczuwać presję, gdy nie podobała mi się gra, która z kolei podobała się zdecydowanej większości użytkowników forum. czytając pochlebne opinie bylo mi po prostu głupio pisać negatywnie, dlatego w takich przypadkach koncentrowałam się na szukaniu plusow dla równowagi. Ale i to mi z czasem minęło 😜 (tak na marginesie, największy rozdźwięk jaki pamiętam, to było Anachrony).
Ja też nie chciałbym tu nadużywać słowa „praca”, bo warunki są dość specyficzne – jest to natomiast na pewno zajęcie wymagające czasu i dające pewną nagrodę. Nie mam problemu z pisaniem w zamian za pudełko z grą – traktuję pisanie o grach jako przedłużenie mojego własnego hobby i nieśmiałą próbę zaprezentowania go innym. Jeśli ktoś nie ufa moim opiniom – ma do tego pełne prawo. Natomiast skreślanie wartości recenzji/tekstu tylko na podstawie otrzymania egzemplarza recenzenckiego… to trochę nielogiczne. Tru-schoolowców jest w Polsce kilkoro – płacących za swoje gry i nie współpracujących z wydawnictwami. Czyli że niemal cała blogo-recenzosfera jest o kant zupy potrzaskać, bo dostaje gry u źródła?
Przeciwstawienie się większości – w kontekście nielubienia popularnej gry – to faktycznie jazda bez trzymanki. Nie ma nic gorszego niż obrażanie czyjejś świętości. Na szczęście póki co nie miałem takiej sytuacji – ale też specjalnie ich nie szukam. Popularne gry często jednak mają jakieś plusy, które dość łatwo da się zauważyć ;)
Super , świeże spojrzenie na czyjąć pracę, miłą, przyjemna ale jednak pracę :)
dobre zdjęcia wymagają przygotowania , miejsca, światła by chciało się je oglądać.. co za tym idzie wyrobionej doświadczeniem praktyki i zmysłu – Sprzęt do zdjęć też swoje kosztował:) napisanie dobrej recenzji to czyjaś praca intelektualna, przekładając na niższą cenę planszówki niewymierna i jak widać nie taka łatwa ze względu na aspekty etyczne.
Niestety, recenzje trafiają w bardzo trudną przestrzeń. Fani danej gry czytając krytyczne uwagi będą naturalnie defensywni – wchodząc z recenzującym w dyskusje, broniąc tytułu i wytykając zbyt małe ogranie, niezrozumienie zasad czy po prostu niedopasowanie tytułu do gustów piszącego. Z kolei osoby jeszcze nieprzekonane, jak przeczytają zbyt pochwalną opinię, będą nieufne, z tendencją do zarzucania recenzentowi stronniczości, przekupstwa i pisania pozytywów celem zadowolenia wydawcy (bo przecież egzemplarz gry to forma zapłaty za „dobrą” recenzję). Niełatwy to kawałek chleba, ale zdecydowanie o grach warto mówić – nawet jeśli nie wszyscy chcą słuchać ;)