Stardew Valley od ConcernedApe
Wieczorem robi się cicho. Od oceanu wieje delikatny zefir, przynoszący zapach soli, ryb i wodorostów. Słońce chowa się za lasem z obietnicą, że jutro powróci na swój codzienny dyżur.
Miasteczko zasypia.
Jest to jednak sen po dobrym dniu. Pełnym szybkich spacerów z jednego krańca miasteczka w drugi, leniwie zarzucanych wędek, zbieranych z czułością warzyw czy otwierających i zamykających się drzwi do muzeum. Rano ktoś zjeżdżał windą do kopalni, ktoś inny piłował drzewo przy drodze. Grupki spotykały się w ośrodku kultury, by sprzedać i kupić bibeloty, a przy okazji kogoś poznać. Kwitły przyjaźnie, pracowali sklepikarze i rzemieślnicy, gaworzyli mieszkańcy. Wszyscy razem zapracowali na wieczorną senność, ogarniającą całe miasteczko.
Jutro będzie kolejny dzień.
Jutro Stardew Valley znów obudzi się do życia.
Testament dziadka
Stardew Valley to przede wszystkim opowieść o dziedzictwie. I to dziedzictwie upierdliwym – takim, które oznacza pracę.
Ostatnią wolę dziadek pozwolił sobie zostawić czterokrotnie. Cztery marzenia starego człowieka, które zrealizować mają jego potomkowie. O czym myślał dziadek w ostatnich chwilach? O odbudowie muzeum. O budowaniu przyjaźni. O hodowaniu zwierząt. O eksploracji kopalni… i o gromadzeniu złota.
Dziadek był ekscentrykiem.
Do nas należy wypełnienie jego woli, a do tego potrzeba będzie wielu pracowitych spacerów po mieście. Okolica jest tu piękna i bogata w możliwości – a każdy dzień to tylko dwie nasze akcje. Poranek rozpoczynamy od prognozy pogody, dzięki której wzrosną warzywa w ogródku, do akwenów przypłyną nowe ryby, nasi przyjaciele obdarują nas prezentami, albo nasza rzodkiew czy bakłażan dostaną tyle słońca, że z miejsca wygrałyby wszystkie konkursy oceniające jakość płodów rolnych.
Jest sielsko, ale nie leniwie.
Przed nami dużo pracy.
Cztery pory
Życie i praca w Stardew Valley biegną rytmem wyznaczanym przez pory roku i kolejne miesiące. Nigdy nie wiemy, co przyniesie kalendarz – i czy doliny nie nawiedzi złowroga korporacja, ograniczająca nasze możliwości czy zwiększająca ceny w mieście. Walka z tym molochem to normalne Jaja. Pozbycie się wielkomiejskiego konglomeratu z naszej mieściny kosztować będzie nas pieniądze lub najcenniejszy zasób: serce.
Większość działań ma tu prosty wymiar: odbierz, znajdź, kup, sprzedaj. Nie czujemy przy tym na plecach oddechu jakiegoś niewidzialnego wroga. Upływ czasu jest też ledwo odczuwalny – przy często dwugodzinnej grze można mieć poczucie, że „na wszystko przyjdzie czas”. Tak, jak mawiał dziadek. Musimy jednak mieć w głowie plan, sekwencję ruchów, dzięki którym połączymy ze sobą wszystkie stojące przed nami możliwości. Najwięcej zarobimy sprzedając uprawiane w ogrodzie warzywa i owoce. Najpierw trzeba jednak kupić sadzonki. Zasadzić je. Wyczekiwać deszczu, by wzrosły, lub poświęcić czas, by je podlewać.
By zdobyć cenne geody – wyprawa do kopalni.
By te geody otworzyć – wizyta u Clinta.
Nie, nie tego Clinta.
By złowić rybę, skarb lub kraba – wybierz ocean, jezioro lub okoliczną rzekę.
A by poznać kogoś ekscytującego – odwiedź Gusa. On zna ludzi.
Dolinne łamanie głowy
Stardew Valley nie proponuje rewolucyjnych mechanik, fabularnych twistów, ani niepotrzebnych ozdobników. Gra porusza się po znanym nam terytorium rozmieszczania pracowników, dreptania po prostych ścieżkach, rozpatrywania wydarzeń czy zarządzania zasobami. To bezpieczne, sprawdzone mechanizmy, które same w sobie – ani nawet w takim zestawieniu – nie przyspieszają tętna. Sprawę dodatkowo rozmywa kooperacyjny tryb rozgrywki – wszyscy wszystkich tu wspierają, dążąc do wspólnego celu.
Stardew Valley ma jednak w rękawie asa – a przynajmniej królową.
Ma nastrój.
To nieuchwytne coś, co sprawia, że obok gry nie przechodzi się obojętnie. Nawet, jeśli komputerowy odpowiednik nie jest nam znany (jak np. mnie). Połączenie rozkosznych, ciepłych grafik, osadzonej w sielankowej wsi rozgrywki i nieco leniwego rytmu gry sprawia, że tam, gdzie Stardew Valley nie sprawdza się jako gra, sprawdza się jako mikroterapia. Moment wytchnienia od ciężkich kalkulacji i rozbudowanych historii. Medytacja nad małymi rzeczami, które po prostu sprawiają przyjemność. Sielskie życie w planszowej kapsułce, które może być substytutem weekendowej wizyty na wsi. Ścięcie drzewa, wiosenne pielenie grządek, wizyta u przyjaciela, złowienie legendarnej ryby.
A propos tej legendarnej ryby…
Zgrzyty wewnątrz wsi
W Stardew Valley znajdziemy kilka smaczków mechanicznych: poznawanie przyjaciół, otrzymywanie od nich prezentów, ożenek (rzadko spotykany, bo wymagający znalezienia konkretnego przedmiotu w talii), rozbudowa farmy o budynki hodowlano-produkcyjne, zakup zwierzątek, zdobywanie zwykłych i epickich przedmiotów, wydarzenia w kopalni i całej wiosce. Jest tu pełno komponentów i w grze naprawdę dużo się dzieje i dużo da się w niej zrobić. Grając z innymi zyskujemy wiele okazji do planowania ruchów, rozdzielania zadań i nawet lekkiej specjalizacji zawodowej.
Ciekawym aspektem gry jest rozwijanie postaci. Na początku gry otrzymamy przydział w postaci „zawodu”, który delikatnie sugeruje nam, w jakim kierunku będziemy się rozwijać. I w paru miejscach gra obdaruje nas dodatkową umiejętnością czy pozwoli udoskonalić przedmiot związany z naszą profesją. To ma przygotować nas na lepsze i efektywniejsze realizowanie celów.
Oprócz sporej liczby pól, na które udajemy się po gwarantowany efekt – zakup budynku, zwierząt hodowlanych czy nasion roślin – jest tu kilka miejsc, w których rzucamy kośćmi, by coś złowić czy znaleźć. A pamiętajmy, że naszym nadrzędnym celem jest spełnienie życzeń Dziadka. Spełnienie oznacza tu znalezienie, przetworzenie i dostarczenie żetonów czy zasobów. Żeby zanieść przedmiot do muzeum, co daje nam serca, musimy najpierw wyłowić go z któregoś ze zbiorników wodnych. Z początku to nie problem – miejsc jest osiem. Ale każde z nich obsadzimy tylko jednym typem przedmiotu. Im dalej w las, tym precyzyjniej musimy łowić lub szukać.
Gdy z głębin kopalni wyniesiemy geodę – rzut kością zadecyduje, co w niej znajdziemy. A raczej – czy znajdziemy coś konkretnego, czy będziemy łowić kafelek z worka? Mamy więc rzut kośćmi, rzut kością i losowy dociąg – trzy poziomy potencjalnej frustracji.
Aby naprawić pomieszczenia w Ośrodku Kultury – potrzebujemy również dość precyzyjnie określonych zasobów, pozyskiwanych z wielu różnych źródeł.
Żeby zdobyć przyjaciela, który okresowo da nam prezent – potrzebujemy konkretnego typu przedmiotu: ryby, artefakty, minerały, warzywa, owoce. Źle obdarowany przyjaciel może się obrazić.
Sekretne życie karpi
Zaczynamy więc od niezobowiązującego spacerowania po sennej wiosce, a kończymy… w miejscu dość dużego spięcia i okresowej frustracji. Bo akurat brakuje nam np. tej przeklętej, legendarnej ryby. A w worku z 60 rybami tylko 4 są legendarne. A rynek ryb to zawsze najwyżej 5 żetonów do wyboru. Żetonów, które zmieniają się tylko, gdy coś wyłowimy, lub gdy tak nakaże pora roku. Żetonów, które wyłowić możemy tylko, jeśli wyrzucimy konkretną kombinację symboli na trzech kostkach. Wyrzucimy bez możliwości przerzucania.
Jest więc miło i ckliwie, ale do czasu. Gdy gra oczekuje od nas zdobycia konkretów, które po prostu się nie pojawiają, albo co gorsza – pojawiają i znikają. Bo ten legendarny karp, chociaż nie odpadnie z gry, to niewyłowiony przez kilka tur zwyczajnie wróci do worka. I nie dość, że będzie trzeba go jeszcze raz z tego worka wylosować – to nadal trzeba będzie go „wykulać”.
Gdy Stardew Valley z radosnej tułaczki po uśmiechniętych osadnikach i sklepikarzach przechodzi do mechanicznego mielenia kości, worków i żetonów – staje się męczące. Owszem, schwytanie legendarnej ryby to tylko jeden z ośmiu celów – ale z tych ośmiu cztery zawsze będą w grze. A każdy cel skaluje się poprzez mnożenie przez liczbę graczy. Dwie legendarne ryby w jednej grze? Brzmi jak marzenie ściętej ryby.
Oczywiście, gra stawia mocno na temat, klimat i odniesienia do komputerowego pierwowzoru. I tworzy przy tym relaksującą, rzewną atmosferę małego życia w małej osadzie. To jest piękne i grzeje serce – do czasu.
Losowość, która czasem prowadzi do frustrującego grindu. Cele, które mogą wydawać się niemal niemożliwe do realizacji. Wyczekiwanie na określone efekty z kart pór roku. Jest tu kilka miejsc, w których gra może się wydawać wręcz niesprawiedliwie trudna. I na tę trudność nie pomoże nawet najlepszy klimat. I najlepszy przyjaciel.
O przyjaciołach, krówkach i pszczołach
Nie zrozumcie mnie źle – jest wiele rzeczy, które Stardew Valley robi dobrze. W której innej grze możecie nie tylko zbudować stodołę, ale sprowadzić do niej krowę i jako specjalną akcję głaskać i przytulać ją tak czule, że zacznie produkować lepsze mleko?
Jako nostalgiczna podróż do świata małomiasteczkowości, sprawdza się świetnie. Jako gra: zestaw celów i mechnizmów ich realizacji – niestety już mniej. Zagrożenie ze strony złej korporacji Jaja jest niewielkie, bo a) korporacja pojawia się we wsi rzadko i b) wystarczy kilka monet lub żeton, by się jej pozbyć i c) często pojawia się i przeszkadza tam, gdzie i tak nie chcielibyśmy iść.
Gra jest też zdecydowanie za długa jak na to, co się w niej dzieje. Miło jest przebywać w milusim świecie, ale 90 czy 120 minut zbierania i noszenia zasobów z jednego kąta w drugi to zdecydowanie za dużo zbierania i noszenia zasobów z jednego kąta w drugi.
Rozłożenie celów na trzy obszary – Dziadka, pomieszczeń do odbudowania w Ośrodku Kultury i Muzeum, które wyczekuje na przynoszone przez nas fanty – bywa przytłaczające. Wrażenie jest takie, że musimy korzystać ze wszystkich akcji, chodzić do wszystkich miejsc i mieć na podorędziu niemal każdy rodzaj warzywa, minerału czy artefaktu. A najmniejsze wachnięcia w jednym z licznych, losowych systemów w grze sprawia, że Stardew Valley miejscami wydaje się… niesprawiedliwie wręcz trudne.
Specjalizacja zawodów w grze (grając solo można łączyć różne profesje w ramach jednego bohatera) jest potencjalnie problematyczna. Gracz obstawiający kopalnię będzie spędzać swoje tury rzucając kośćmi i czekając na upatrzony rezultat, a gracz z wędką będzie robić niemal to samo, ale nad wodą. Przez kilka tur – jasne, to może być ciekawe. Jednak jako strategia na całe 2 godziny… może prowadzić do znużenia zabawą.
Przy tak wielu elementach losowych w kościach, kartach i workach (ryby i artefakty/minerały łowimy z dwóch worków pełnych kafli), gra nie daje żadnej możliwości przeciwdziałania tej losowości. We współczesnych grach jest to raczej rzadko spotykane rozwiązanie – a raczej: brak rozwiązania.
Powrót do sielskości
Finalnie, Stardew Valley zadowoli pewnie fanów oryginalnej gry komputerowej. Ucieszy też osoby grające rzadziej lub nie grające wcale. Dla graczy, świadomych tego, na jakie rozwiązania można liczyć we współczesnych grach, będzie to tytuł problematyczny.
Pytanie brzmi: ile satysfakcji z samej gry można poświęcić, skupiając się na temacie, sielankowej i swojskiej oprawie i klimacie?
W zalewie gier, również tych nieopartych o znane IP, Stardew Valley jawi mi się jako gra, którą można ograć u kolegi, ale której zdecydowanie nie trzeba mieć. Jest trochę jak ta miła z pozoru wioska, którą czasem mijamy podczas niedzielnej, rowerowej wycieczki. I cieszymy się widząc ją z oddali, ale gdy podjeżdżamy bliżej okazuje się, że jednak trochę tu pachnie obornikiem.
Zalety:
+ urocza oprawa
+ sielankowy, rozgrzewający serce klimat
+ do pewnego momentu: przyjemna, niemal medytacyjna rozgrywka
Wady:
– wiele poziomów losowości, której nie sposób przeciwdziałać
– trudne do realizacji, oparte na dostępności losowych elementów cele
– zbyt długi czas rozgrywki
Złożoność gry
(4.5/10):
Oprawa wizualna
(7.5/10):
Ogólna ocena
(6.5/10):
Co znaczy ta ocena według Games Fanatic?
Do tej gry mamy konkretne zarzuty. Może być fajna i dawać satysfakcję, ale… ale jest jakieś zasadnicze „ale”. Ostatecznie warto się jej jednak bliżej przyjrzeć, bo ma dużą szansę spodobać się pewnej grupie odbiorców.