Zoo Vadis od Bitewing Games.
Po co zwierzęta przyszły do ogrodu zoologicznego?
Oczywiście na wystawę!
Zoo Vadis nie patyczkuje się z graczami i wrzuca ich w sam środek sympatycznego, ale abstrakcyjnego świata. Tutaj zwierzęta mają moc, mają władzę i mają ambicję. W rozgrywce towarzyszymy im w trakcie kampanii o to, które z nich zostanie maskotką zoo, którym rzeczone zwierzęta zarządzają. Jedyny człowiek w zasięgu wzroku to opiekun zieleni, który – jak to w życiu bywa – bardziej zwierzętom przeszkadza, niż pomaga.
Ale czy zwierzęta pomogę sobie nawzajem?
Wielka Draka w Małym Zoo
Zoo Vadis jest reedycją gry Quo Vadis?, w której to politycy próbowali przepychać się na drodze do senatu. Meritum gry pozostało bez zmian – to nadal gra silnie oparta na negocjacjach i grze nad stołem. Zasad jest tu niewiele, a wszystkie mają jeden cel: zmusić graczy do rozmowy.
Zoo Vadis nie ma dla introwertyków litości.
Każdy z graczy przejmuje kontrolę nad grupką zwierząt: m.in. aligatorów, nosorożców, małpek czy pancerników. Te należy wprowadzić do ogrodu, a następnie poprowadzić po krzyżujących się ścieżkach w stronę mety – wybiegu dla prawdziwych Gwiazd Zoo. I byłby to prawie Chińczyk, gdyby nie sterydy wstrzyknięte przez doktora Knizię. Ruch pomiędzy kolejnymi polami możliwy jest tylko po uzyskaniu większości głosów. Zwierzęta muszą zgodzić się co do tego, by przepuścić kogoś dalej. A to kosztuje. Naturalnie, są tu miejsca, gdzie taką większość uzyskuje się łatwo – przystanki mieszczą od 1 do 5 zwierząt. W pozostałych niezbędne będą negocjacje, politykowanie i… przekupstwo.
Jakby mało tu jeszcze było zachęty do intensywnych rozmów, każde ze zwierząt dysponuje zdolnością specjalną. Te umożliwiają dodatkowe, wydajniejsze, czy łamiące zasady gry ruchy, które często są na wagę złota. Ruch niedostępnymi zwykle tunelami, zabranie ze sobą dodatkowego zwierzątka czy możliwość wejścia na zapełnione przestrzenie to tylko niektóre z pomysłów. I to wszystko brzmi bardzo praktycznie i przydatnie. Tyle, że żaden z graczy nie może użyć swojej zdolności na sobie. Może ją zaoferować wyłącznie przeciwnikom. I tylko dwa razy w ciągu całej gry.
Ale nawet i to byłoby do przeskoczenia, gdyby nie…
… te cholerne pawie…
Głupie, złośliwe ptaki. Od początku gry rozstawiają się tam, gdzie są najmniej potrzebne, a potem jest tylko gorzej.
Neutralne, choć nieprzychylne graczom gady są zmorą wydajnej i przyjemnej rozgrywki. Blokują pola, utrudniają zdobycie przewagi, zostawiają odchody na ścieżkach… Plusem pawia jest to, że da się go przestawić – sobie z drogi, innym pod nogi.
Wprowadzenie tej nowości, nieobecnej w Quo Vadis? nadało grze świeżości i dodatkową warstwę strategiczną. Bo wiadomo, że jak nie ma się po co żyć, to można żyć innym na złość. I Zoo Vadis umiejętnie balansuje między wzajemną – jakkolwiek wymuszoną – życzliwością i wpierdzielactwem, przepychactwem i czystą złośliwością.
To gra szachowych, miarowych posunięć do przodu, ale też rozważnych wyczekiwań. Bo nie zawsze chcemy jak najszybciej wepchnąć się na metę. Czasem chcemy po drodze zgarnąć odpowiednio wartościowy żeton. Te, dobierane z pięknego woreczka, mają różną wartość, a czasem nawet gwarantują dodatkową akcję. Zamiast więc spieszyć się do finiszu, warto poczekać na okno żetonowe i zgarnąć nie jeden, a pięć punktów.
Bo oczywiście, koniec końców chodzi tu o…
… te cholerne punkty
Zoo Vadis to wyścig, ale nawet u jego końca – po zapełnieniu Wystawy Gwiazd – następuje rutynowe podliczenie zbieranych w sekrecie punktów.
Ale podliczają je tylko ci, którzy na tę wystawę dotarli. Zwycięzcy pośród zwycięzców.
To dość kontrowersyjne rozwiązanie, które w praktyce może oznaczać, że gracz, który zebrał X-dziesiąt punktów więcej, niż inni, nie kwalifikuje się do wygranej. Być może jego miejsce zajął inny gracz, a być może ktoś złośliwie wepchnął za linię mety pawia. Można to zrzucić na karb poszukiwania balansu między zdobywaniem punktów i sprintowaniem do końca wyścigu. Dla mnie to jednak problematyczna i frustrująca mechanika, która potrafi boleśnie ukarać tych, którzy spędzili zbyt wiele czasu na krążeniu po ścieżkach, zbieraniu punktów i ugadywaniu się z innymi.
W 30 minutach, jakie mniej więcej potrwa partia, Zoo Vadis postawi przed wszystkimi graczami niejeden dylemat. Komu pomóc i kiedy, na co oszczędzać swoje moce i za co je przehandlować. A handlować będziemy tu dużo i nie zawsze dotrzymamy swojej części umowy. Sama instrukcja jasno mówi, że przedmiotem negocjacji może być dosłownie wszystko – od żetonów, po przysługi, po konkretne ruchy, przepuszczenia, głosy i ustępstwa. I że to od graczy zależy, czy uhonorują te ustalenia, które nie sprowadzają się do natychmiastowego przekazania dóbr.
W tym tkwi siła i wszystkie problemy tej gry.
Quo vadis, Zoo Vadis?
Powiedzmy sobie szczerze – podobnie jak wiele innych gier doktora Knizii, tak i tu znajdziemy ledwo cztery mechanizmy na krzyż. Mięso gry to dyskusje i pertraktacje, układy i układziki między graczami. Łapy myją tu szpony i racice, interesy gatunków przecinają się, a chwilowe sojusze pojawiają się i znikają.
Ta gra karmi się nadstołową dyskusją i umiejętnościami interpersonalnymi. Przepraszam – interanimalistycznymi.
I jest przez to niesamowicie zależna od grupy.
Gracze preferujący precyzyjne wyliczenia nie mają tu czego szukać. Jeśli lubicie klarowną i dającą się przewidzieć sytuację na stole – miejcie się na baczności. Tutaj kolesiostwo i odpowiednio wycelowany żart mogą załatwić więcej, niż wieloetapowe taktyki. Zoo Vadis wymaga nie tylko chłodnej kalkulacji, ale też towarzyskiej elastyczności. I z tego powodu odbiła się ode mnie i grup, z którymi próbowałem podbić to zoo. Co dziwne, chwilę wcześniej podobna, oparta o wzajemne „wyczuwanie się” graczy i odpowiednio dozowane łapówki Soda Smugglers przyjęta została bardzo ciepło – na granicy „best party game ever”.
Ale tam, gdzie w Soda Smugglers dało się przynajmniej w teorii wygrać nawet bez układów, to w Zoo Vadis bez silnej dyplomacji można co najwyżej poprzesuwać sobie kilka pawi. Negocjacje, jakkolwiek interesujące z odpowiednio nastawionymi przeciwnikami, stają się tu zresztą dość powtarzalne. „Ja zrobię to, ty zrobisz to”, „nie oddam ci najdroższego żetonu” czy „haha, zapomnij, że to zrobię” padały przy grze zbyt często, by motywować do kolejnych rozgrywek. Na każdy „dobry deal” przypadają tu dwa noże wbite w zwierzęce plecy. I na każde wywalczone zwycięstwo znajdzie się gracz, który został wcześnie spowolniony lub zablokowany i przez resztę gry snuł się za peletonem, myśląc tylko o tym, komu pomóc w jego zwycięstwie, a nie marząc o własnym.
Małpka widzi, małpka robi
Ten pięknie wydany i uroczy wizualnie tytuł to gra dla dość wąskiego grona graczy. A do tego gra wymagająca, by to wąskie grono spotykało się w raczej homogenicznej konfiguracji, by wydobyć z Zoo Vadis to, do czego ta gra została stworzona.
Różnorodne zdolności zwierząt, zmienną sytuację żetonowo-punktową na planszy, a w końcu odmienne odczucia płynące z różnych konfiguracji zwierząt w grze (dokładnie 99 opcji, biorąc pod uwagę zmienną liczbę grających) w pełni docenią tylko ci, którzy naprawdę lubią gry negocjacyjne i „umieją w nie”. W innym przypadku będzie to raczej próżny wysiłek.
Zoo Vadis ma w sobie sporo ze zwyczajowej elegancji doktora Knizii. Nowa oprawa i efektowne komponenty z pewnością grze nie przeszkadzają. Natomiast wrażenia z samej rozgrywki są wprost proporcjonalne do tego, jak łatwo nam przestać myśleć o mechanizmach gry, a skupić się na dynamice grupy. Jeśli czujesz, że to wyzwanie dla Ciebie, to być może i Ty zostaniesz Królem lub Królową tego ogrodu.
Zalety:
+ piękne wydanie i urocze komponenty
+ usprawnienia i uwspółcześnienia pomagają centralnej mechanice gry wybrzmieć
+ w odpowiedniej grupie to potencjalny hit, wykraczający poza ramy rozgrywki na planszy
Wady:
– … w nieodpowiedniej grupie może boleśnie nie wypalić
– zdrady, wzajemne blokowanie i niechęć do negocjacji mogą skutecznie wyssać dobrą zabawę z graczy
Złożoność gry
(4/10):
Oprawa wizualna
(7/10):
Ogólna ocena
(6.5/10):
Co znaczy ta ocena według Games Fanatic?
Do tej gry mamy konkretne zarzuty. Może być fajna i dawać satysfakcję, ale… ale jest jakieś zasadnicze „ale”. Ostatecznie warto się jej jednak bliżej przyjrzeć, bo ma dużą szansę spodobać się pewnej grupie odbiorców.